Łączna liczba wyświetleń

środa, 14 grudnia 2016

Trampkami przez Polszę. "Film."

Kochani pod spodem możecie obejrzeć krótką relację z naszego wypadu. Niestety laptop nie dał rady sprostać moim wyobrażeniom co do tego klipu. Mimo to - nas cieszy :)
Pozdrawiamy.

czwartek, 8 grudnia 2016

Trampkami przez Polszę. "Ostatni."

  Pogoda cudna. Cieplutko, ale bez upału. Droga wyjątkowo sympatyczna: dużo zakrętów, mały ruch, a i widoki rozkoszne. Delikatne wzniesienia, szerokie pola na których jeszcze pojawiały się złote rżyska, wszak jesień nadchodzi wielkimi krokami. Zdaje się, że nie wszyscy rolnicy spieszą się z przygotowaniami do odpoczynku po letnim wysiłku. Zielone jeszcze łąki również nie dawały za wygraną, chłonęły promienie słońca równie łapczywie jak my.

Zamek Ogrodzieniec, będący ostatnim punktem naszych wojaży, zbudowany na Górze Zamkowej na wysokości ponad 500 metrów nad poziomem morza, można było dostrzec już z daleka. 
Typowo jak na taką budowlę, Ogrodzieniec przechodził wiele perypetii. Po najeździe tatarów, zbudowano tu zamek gotycki, później przechodził z rąk do rąk, a to bogaci mieszczanie, a to zakonnicy, bywali też książęta, by w końcu po wiekach trafić pod polskie skrzydła. W tym czasie był wielokrotnie przebudowywany i niestety zaniedbywany. Jeden z właścicieli niszczył mury obronne warowni, aby pozyskać budulec, który sprzedawał. To samo zrobił z wyposażeniem zamku. 
Na szczęście zachowały się malownicze ruiny, a w najniższej części kurzej stopy można zobaczyć renesansowe freski przedstawiające lilie. Zdaje się, że jednak ten zamek wygrał ruinowe starcie. Niezwykły. Wokół pięknie zadbany teren, łąka, ławeczki, a na prawo wznosiły się dziwnie ułożone, białe skały. Legenda głosi, że przelatującemu nad zamczyskiem aniołowi wypadł grzebień, który wbił się w ziemię i został tam na wieki.
Przez Złodzieja Buraka nie zobaczycie rewelacyjnych zdjęć, które tam wykonaliśmy ... :/

Po zwiedzaniu usiedliśmy na trawie, by zachować w pamięci cudny krajobraz. Nie chciało nam się wracać do codzienności i obowiązków.  Czasem marzy nam się, by rzucić wszystko i ruszyć na motocyklach przez wszechświat. Może kiedyś...

Czas wracać. Zebraliśmy manatki, skorzystaliśmy z toalety, wymieniliśmy serdeczności z przemiłym Panem Parkingowym i rozpoczęliśmy bezpośrednią drogę powrotną. 
Korzystaliśmy ze wszystkiego co przynosiła nam trasa, oczywiście najbardziej cieszyły winkle. :)
Łukaszowi przegrzał się telefon, więc zjechaliśmy na chwilkę, by odpocząć w cieniu ślicznej, przydrożnej kapliczki. Położyliśmy się na kurtkach i zamknęliśmy oczy. Słychać było cykające świerszcze i gdaczące kury, które za chwilę zaciekawione naszą obecnością przyszły nieopodal, żeby podziobać trawki. Jedna z nich chyba miała dość żywota, bo próbowała wskoczyć pod przejeżdżający samochód.   ;) Przyjemnie tak nic nie robić i słuchać jak na wietrze szeleszczą liście. 

Niestety, zrobiło się popołudnie, a przed nami najmniej przyjemny odcinek trasy. Zatłoczona i nieziemsko dziurawa szosa odprowadziła nas prawie pod samą Łódź. Znajomi motocykliści, którzy zajechali do Pit Stopu na pyszne hamburgery zauważyli, że wracamy z podróży, zaczęli skakać i wymachiwać rękoma jakby wołali pomocy. Nie mieliśmy już siły, aby zawrócić i zjeść z nimi, więc wysłaliśmy doń trąbiące odzrdowienie. 

Słońce zachodziło za horyzontem. Niebo zabarwiło się delikatnymi, pastelowymi odcieniami, róże, fiolety...tylko plama po okrągłym ogienku ostała się w soczystej pomarańczowej barwie.  

Fajna ta nasza Polsza! Co przyniesie nowy rok? Dokąd?

Chcielibyśmy ogromnie podziękować Jadzi i Rysiowi, że poratowali nas pieniążkami na remont. Dzięki temu mogliśmy pojechać na urlop i nieco odpocząć po dwóch miesiącach walki z gruzem, hydraulikami, farbami etc.
Dzięki również Dorotce za doglądanie naszych Sierściuchów, bez niej padłyby nam z głodu i nie miałby kto nam mruczeć do ucha po powrocie.
Dzięki wszystkim, którzy nam kibicowali i dbali o nasze zdrowie i radość z podróży.


środa, 23 listopada 2016

Trampkami przez Polszę. "14"

W podtatrzańskiej wiosce spędziliśmy ostatni wieczór. Ciężko było na sercu , bo nie weszliśmy na żaden szlak, nie było kanapki z pasztetem w Dolinie Małej Łąki, nie było Czerwonych Wierchów nawet snickersa w  Dolinie Chochołowskiej nie było. Smutek, żal i wszystko na nic. 

Ziółek poprosił sąsiadujące z nami małżeństwo o skorzystanie z laptopa, by zrzucić filmy z kamerki. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że Państwo pochodzą z Brzezin. Od słowa do słowa i rozpoczął się wieczór w miłej atmosferze, okraszony regularnym bojem w piłkarzyki. Dzieci kontra dorośli, kobiety kontra mężczyźni ( w której to potyczce kobiety odniosły dramatyczną klęskę), Zgierz na Brzeziny...oj walka była zaciekła. Nawet Pan Dziadek Góral przyszedł popatrzeć jak wydurniamy się nad małymi, uwięzionymi w wielkim pudle piłkarzami. 

Nazajutrz Brzezinianie wyjeżdżali o tej samej porze, z tą różnicą, że my mieliśmy jeszcze kilka punktów na naszej trasie, a oni pruli już do domu na rozpoczęcie roku szkolnego. Pożegnaliśmy się ładnie ze wszystkimi i ruszyliśmy na Pieskową Skałę. 

Ja głupia ja znów wdziałam za małe portasy... oszaleję. Na szczęście trasa niedługa, dojedziemy na miejsce to się uwolnię.

Bardzo przyjemnie nam się bujało, temperaturka w sam raz, eleganckie widoki, spokojne szosy. Jura Krakowsko - Częstochowska odrobinę przez nas niedoceniana jako atrakcja turystyczna, obfitowała w zamkowe, malownicze ruiny, także delikatne wzniesienia i lasy fantastycznie zamykały horyzont. Gdzieniegdzie swe piękno prezentowały wapienne ostańce. Najwięcej ich było właśnie w rejonie Pieskowej Skały. Wyjechaliśmy zza zakrętu i ujrzeliśmy maczugę Herkulesa, która dumnie i groźnie witała nas na miejscu.

W sumie ostatni nocleg, polecieliśmy na bogato. Po raz kolejny wykupiliśmy pokój w gospodarstwie agroturystycznym po drugiej stronie zamku. Rodzinny biznes oferował nie tylko nocleg w dowolnej formie ( był i kemping), ale też serwowano tam posiłki.
Wrzuciliśmy więc bagaże do pokoju i pognaliśmy na schabowe. Piwo wypite do obiadu plus ogromna porcja osłabiły nas na tyle, że postanowiliśmy ułożyć swe ciałka do małej drzemki.

Wieczorem wyleźliśmy z naszej nory na spacer. Cisza. No może nie do końca, nie licząc szaleńczo szczekających psiaków. Ciemno za to wyjątkowo, po pół godzinie drogi okazało się, że poszliśmy w nie tę stronę, a po kolejnej połowie, że skrót okazał się wydłużeniem drogi. Zapewne spaliliśmy już obiadowe kalorie, a latające co chwila nad moją głową, opętane nietoperze skutecznie przemieniły wieczorną przechadzkę w nerwowy trucht. Odwrót!

1 września, a ja siedzę sobie na werandzie i piję kawkę...podoba mi się. Delikatne jeszcze, poranne słonko grzeje mi buzię, nigdzie się nie spieszę, chwilo trwaj...

Za to zamek okazał się muzeum i to jakim! Żadnego przewodnika, kupujesz bilet, dostajesz listę eksponatów i ... filcowe kapetki nakładane na własne buty. Nie sądziłam, że mamy jeszcze takie miejsca w Polsce, a jednak, jak to się człowiek może oszukać :) Panie pilnujące wystaw też jakieś takie z poprzedniej epoki. Nie zważając na nasz wiek i powagę miejsca ślizgaliśmy się po linoleum we wszystkich pomieszczeniach w naszych nowych bamboszkach, oczywiście uważając, by niczego nie zepsuć. Niektórzy zerkali na nas z politowaniem, ale większość uśmiechała się pod nosem samemu próbując zabawy. Muszę przyznać, że ekspozycje były niezwykle różnorodne i ciekawe, podobno udostępnione przez krakowski Wawel. Całość została podzielona na sale, w których znajdowały się przedmioty użytku codziennego, a także obrazy, suknie, dywany i cała masa innych rzeczy odpowiednio do epoki z której pochodziły. O historii zamku można sobie poczytać w internecie, jeśli chodzi o typowe zwiedzanie takiej budowli tu byliśmy zaskoczeni niczym.
Jeszcze tylko mały spacer, fotka przy maczudze herkulesa i w stronę domu czas ruszać.

Zdjęć z końcowego etapu podróży nie ma i nie będzie, gdyż jakiś głupawy typ zajumał mi telefon, a nie zdążyłam zrzucić danych. Złodzieju! Jeśli jakimś cudem to czytasz to wiedz, że jesteś burakiem jakich mało.

 

środa, 2 listopada 2016

Trampkami przez Polszę. "13"















































Nazajutrz przyszedł czas, by ruszyć rozleniwione tyłki na jakąś, choćby małą przejażdżkę. Pogoda w dalszym ciągu źle się prezentowała, ale Ziółek obczaił w swym magicznym telefonie, że padać ma dopiero po południu. Ponieważ nie czułam się najlepiej wsiedliśmy na jeden motocykl i pognaliśmy do położonego niedaleko Zamku Dunajec w Niedzicy.

Pomimo, że od momentu zrobienia prawa jazdy boję się jeździć z tyłu, tym razem było mi to obojętne. Strzeliste wierzchołki Tatr, otulone złowrogimi cumulusami, wprawiły moją głowę  w nieustanny wir. Oj było na co patrzeć. Prawie w ogóle nie zwracałam też uwagi na za ciasne spodnie, które boleśnie wpijały mi się w 4 litery. W związku z zapowiadaną mżawką, zamieniłam wygodne jeansy na wysłużone, przeciwdeszczowe macny.

Parking pod zamkiem był duży, ale uwaga ... nie dla motocykli. "Bo to to to to... komuś się może spodobać, przewróci się, krzywdę komuś zrobi..." Nie było dyskusji, obok wjazdu, też nie mogliśmy zostawić naszego blaszanego rumaka. A kit w oko. Wjechaliśmy ciupkę wyżej i zaparkowaliśmy przy restauracji, Właścicielka tego lokalu, zapytana o takową możliwość nawet nie mruknęła, skinęła tylko potakująco głową na zgodę, uśmiechając się przy tym lekko. 

Spóźniliśmy się odrobinę na wejście z przewodnikiem, ale pędząc truchtem przez piękny podjazd ( niestety wypełniony targiem próżności z chińskimi podróbami tradycyjnych pamiątek), dobiliśmy do naszej grupy. Młodziutka, lekko przytyta Góralka z niezwykła lekkością opowiadała nam historię i legendy zwiedzanej budowli. Schemat, jak poprzednio, ten sam... Niemcy,... .itd. Średniowieczna warownia przepięknie położona nad Zbiornikiem Czorsztyńskim ( w oddali widać też ruiny Zamku Czorsztyńskiego),  długo była punktem granicznym z Węgrami. Po pierwszej wojnie światowej przeszła w ręce Polaków, i teraz spełnia funkcje turystyczne: muzeum i hotel. Jak przystało na piękną twierdzę, była też miejscem akcji wielu filmów i seriali: "Zemsta", "Janosik", "Wakacje z duchami".

Po dość krótkim zwiedzaniu zeszliśmy do wozowni popodziwiać starodawne fury, a potem na tamę, by cyknąć kilka panoramicznych fotek. Jakaś Pani, która dziarsko przypedałowała do Niedzicy rowerkiem, również poprosiła o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.

Marzyłam o zupie borowikowej podawanej w Karczmie Widokowej w Bukowinie Tatrzańskiej. Zwiedzanie wszak powoduje głód :) Jeju jakie z nas głodomory, nic tylko o jedzeniu. 
Nie jestem  pewna czy wspomniana knajpka urzeka mnie jedzeniem, czy widokiem z werandy, ale za każdym razem, gdy tam jesteśmy, jest to nasz punkt obowiązkowy. Panorama Tatr Wysokich, niezależnie od pogody wbija z wrażenia w wysłużone od nadmiaru turystów krzesełka.  
Siedzieliśmy, rozkoszując się obłędną zupą, wyglądającym od czasu do czasu słonkiem, a nieopodal Juhas wyprowadził olbrzymie stado owiec, ich dzwoneczki zawieszone u grubych, futrzanych szyj , grały nam skomplikowana melodię totalnego chillout'u.  
"Ziółek, ja nie wracam do domu."

niedziela, 30 października 2016

Trampkami przez Polszę. "12"

Sturlaliśmy się z górki z powrotem na dół nie patrząc już na widoki i zatrzymaliśmy się przed pierwszym, lepszym pensjonatem. Sympatyczna Pani wskazała na pokoik i twardo trzymała się ceny wynajmu, pomimo iż w miasteczku pustki. Nic to. Zdenerwowana zachowaniem pijanego Górala, chciałam się już tylko umyć i zjeść w knajpie jakiś porządny podhalański posiłek. 
Szybciutko ruszyliśmy do drewnianej chaty stojącej nieopodal naszego lokum. Już od progu roznosił się aromatyczny zapach kwaśnicy, który przywitał nasze wygłodniałe brzuchy.

Starszy Pan Kelner był niewątpliwie atrakcją tej restauracji. Pojawiał się i znikał, i chociaż na początku w knajpce siedzieliśmy tylko my, to ciężko było się z nim porozumieć. Kiedy już zebrał nasze zamówienia dołączyła do nas  grupka młodych ludzi. Z ich zachowania widać było, że nie pierwszy raz mieli zamiar konsumować tam posiłek. Z ich podszeptów wywnioskowaliśmy, że to  jakie danie się otrzyma jest tu loterią, gdyż starszy Pan Kelner niczego nie zapisuje na kartce i wszystko mu się miesza. I chociaż w każdym innym miejscu człowiek pewnie wyłożył by mu jakiegoś bulwersa i wykład o tym jak powinien zachowywać się takiż właśnie Pan, nikt nie śmiał odezwać się nawet słowem, może to magia gór, a może po prostu sam Pan Kelner miał w całym swym zakręceniu tyle uroku, że nikt nie chciał go odkręcać.

Dzień Dziwaka, dosłownie.

Wypity do obiadokolacji browarek rozłożył nas kompletnie. Biegiem wróciliśmy do pokoju i przykładając głowy do miękkich poduszek, zasnęliśmy w przeciągu kilku sekund. 

Spaliśmy długo, nawet bardzo długo. Nasze kostki i gnatki zmęczone remontem i podróżą, widać potrzebowały solidnego snu w miękkim łóżku. Łukasz wyszedł na balkon poobserwować Pana Właściciela jak kładzie szalunki na fundament ogrodzenia i rzekł: "proszę Pana, Pan dzisiaj tego nie zalewa, ma dziś padać". "Ej Panocku, toż to zadnej chmurki na niebie nie widać, to z cego by ten descyk spadł". Odparł nieco obruszony Góral.
Wzięliśmy ożywczy prysznic, a potem był czas na pyszne, gorące śniadanie. Najedliśmy się do rozpuku: wiejska kiełbaska na ciepło, soczysty pomidorek ze śmietanką, gotowane wiejskie jajka, ależ to tam smakowało, zalaliśmy to wszystko kawą i postanowiliśmy ruszyć na górski spacer. 

Ciężko się dreptało z wypełnionymi żołądkami, ale słońce, rześkie powietrze i widoki umilały nam wędrówkę. Niestety jak dwa ostatnie osły nie wzięliśmy ze sobą wody, więc szalona temperatura zmusiła nas do powrotu. Całe szczęście. Krótko po tym jak dopełzliśmy spragnieni do pensjonatu, z nieba lunął przeraźliwy deszcz. Burza rozszalała się na dobre, mocno dudniące grzmoty i rozbłyskujące na szczytach pioruny uziemiły nas w pokoju. Dopiero późnym wieczorem przestało lać. Wyskoczyliśmy więc szybciutko po zaopatrzenie do sklepu
Z nudów włączyliśmy telewizor. Obejrzeliśmy na naszym pokojowym TV  dokument o Ince i Zagórczyku, w sumie z przypadku, bo do wyboru mieliśmy kanał pierwszy,pierwszy i śnieżący pierwszy. Nie narzekaliśmy, bo rzeczywiście film wciągnął nas mocno, a emocje o jakie nas przyprawił, były przyczynkiem do długiej nocnej rozmowy.

Zdecydowaliśmy też, że nasze tegoroczne tempo jest bardzo powolne, a czas który nam został na podróżowanie i odkrycia dramatycznie się kurczył. W związku z tym, z bolącymi serduszkami wykreśliliśmy z listy odwiedzin ukochane Bieszczady.


wtorek, 11 października 2016

Trampkami przez Polszę. "11"


W nocy przepychaliśmy się z Ziółkiem walcząc o miejsce na materacu, w rezultacie, któreś z nas spało na zimnej ziemi. Rano nie obyło się bez dyskusji, kto kogo spychał z wąskiego, prowizorycznego łóżeczka. 
Marta ciągle dopytywała kiedy w końcu wstaniemy, a kiedy podnieśliśmy zziębnięte tyłki by wstać, przybiegła  do nas radośnie. Nastąpiła kontynuacja rozmów przy kilku kubkach gorącej kawy. Pomimo, że pogoda dopisywała w dzień, wieczory, noce i ranki nieustannie przypominały, że wakacje spędzamy w Polsce.   

Nasz wyjazd opóźniał się w bardzo sympatycznej atmosferze. Krysia pomagała mi w złożeniu namiotu, podczas gdy Łukasz się kąpał, a jej mąż zabrał dzieciaki nad rzekę. Rozprawiałyśmy o typowo kobiecych sprawach, nie mogąc przestać. Dopiero Maciek uświadomił mojej rozmówczyni, że tego dnia też mieli wyjechać, a ona zamiast korzystać ze słońca gada i gada. :) 

Oczywiście wyjeżdżaliśmy podczas największego wzrostu temperatury. Pożegnaliśmy wszystkich obozowiczów, a naszej zaprzyjaźnionej katowickiej rodzince pomachaliśmy przejeżdżając przez malutki most. Uśmiechy od ucha do ucha i w drogę.

Tego dnia zmierzaliśmy w ukochane Tatry, bardzo długo nie odwiedzaliśmy tych rejonów, więc radość z tego faktu gotowała się w naszych serduszkach kipiąc błyszczącymi oczami i szerokim bananem  na twarzy.  Przejazd przez Bielsko Białą i Żywiec nas porządnie zmęczył - gorąco, korki, duży ruch i cuchnące spaliny. O jeżu mój kolczasty... . Mały postój przed supermarketem przywrócił siły. Mąż mój zaopatrzył nas w apteczki, gdyż część trasy mieliśmy przejechać przez Słowację. Przy okazji zakupił też cudownie zimne LODY. Smakowały  obłędnie dobrze.

Kiedy naszym oczom ukazała się panorama Tatr, a ilość zakrętów przybrała na ilości, czuliśmy się jak w niebie. Delikatne, białe obłoki, zielone hale pełne owieczek i szare lecz majestatyczne góry. Piękna nasza Polska cała! Zwolniliśmy i bujając się na licznych winklach, poczuliśmy jak bardzo można tęsknić za miejscem, które się kocha i jak dobrze czuje się człowiek, gdy w to miejsce wraca.

Ogłupieni widokami, zboczyliśmy z trasy nie wiadomo kiedy. Zatrzymaliśmy się i siedliśmy nieopodal remizy strażackiej w miejscowości Suche, by zdjąć kaski i rozprostować nogi. Znikąd pojawił się młody kompletnie, nawalony góral. Usiadł obok nas bredząc coś pod nosem. Usłyszał nazwę Małe Ciche i momentalnie zaczął tłumaczyć nam kierunek jazdy. Chwilę później usłyszałam jak podrywają pijani górale... "Ale ty ładno jesteś, jakbyś ty miała ze dwa roki mni to bym się tobą zaopiekował. ( chwila na pokiwanie się w alkoholowym transie) Jak bym cię przewiózł samochodem, to na pewno by ci się spodobało." Łukasz zaczął protestować, ale chłopak kontynuował nie zważając na oburzenie mojego męża.  Młody zmienił nagle temat mówiąc: " Żem się ostatnio na motorze wydupcył" i pokazywał swe rany cięte i szarpane. Biadolił również o swoim pracodawcy oszuście, a my baaaaardzo szybko zaczęliśmy uciekać. ;) 

Na miejscu docelowym spodziewaliśmy się tłumów, ale zaraz zaraz ...przecież to już koniec wakacji, dlatego takie pustki. Krążyliśmy jeszcze po prawie bezludnym miasteczku w poszukiwaniu noclegu. Zapowiadano załamanie pogody w związku z tym teraz szukaliśmy pokoju z pięknym widokiem. Wspinaliśmy się powoli pod górę mijając kilka znaków informujących o wolnych miejscach, ale ciągle byliśmy za nisko. Nagle skończyła nam się wąziutka droga. Cholera jak ja mam tu zawrócić?! 

Motocykl zjeżdża, bo stopień nachylenia duży, a mnie brakuje już siły. Łukasz zwinnie wywinął na wyłożonym kostką podwórku, a ja stałam jak ostatni mongoł w miejscu. Zebrałam się w sobie i spróbowałam tego co Ziółek. Jak grom z jasnego nieba, z ślicznego domku wypadł wprost na mnie, tym razem stary, nawalony góral bardzo konkretnie wyrażając swoje niezadowolenie, z naszej obecności na jego podjeździe. Stanęłam jak wryta. 

Starałam się Pana jakoś przeprosić, tłumacząc się moją nieumiejętnością, ale otumaniony alkoholem nie przyjmował do wiadomości absolutnie żadnych wyjaśnień. Bałam się, że podejdzie i mnie przewróci, poza tym przez jego krzyki straciłam wszelką motywacje do podjęcia próby bezpiecznego zjazdu z tego wzniesienia. 

Poirytowany moją bezradnością Łukasz, zeskoczył ze swojego Trampka i natychmiast wyratował mnie z opresji. Nie cierpię kiedy ktoś jest chamskim gburem, rozumiem, że facet mógł się zdenerwować. OK, ale gdy ktoś się kaja, przeprasza i chce szybko naprawić błąd powinno się być człowiekiem. Do oczu napłynęły mi łzy.

sobota, 1 października 2016

Trampkami przez Polszę. "10"

Potworny upał zmusił nas do zakupienia porządnie schłodzonej wody w markecie. Ziółek skoczył do sklepu, a ja zostałam w cieniu na parkingu. Jakiś stojący nieopodal facet w oplu, przyglądał mi się badawczo. Udając, że nie widzę jego wzroku grzebałam w telefonie odkrywając fejsbuniowe nowości. W końcu facet pękł: " Ręce pani nie bolą od jazdy?" zapytał nieśmiało. Kurczę, pomijając zaliczenie gleby kilkadziesiąt minut temu, to w sumie nie - pomyślałam i tak też odparłam.  W zeszłym roku przecież opracowałam cały zestaw ćwiczeń rozluźniających nadgarstki i kręgosłup podczas jazdy :P. Później padały pytania o wiek mojego motocykla i spalanie. Odpowiadałam równie spokojnie jak Pan pytał, po czym Małżonka szanownego Dżentelmena wróciła z zakupów, a Pan prawie bezszelestnie pożegnał się ze mną szybkim machnięciem ręką, jakby w obawie przed swoją kobietą. 
Łukasz dziarsko wyszedł ze sklepu ze swoją zimną zdobyczą, zrobiliśmy kilka porządnych, łapczywych łyków i ruszyliśmy dalej.

Trasa prowadziła przez mało przyjemne drogi, duży ruch, mnóstwo aut, smród spalin. Jakoś tak jechaliśmy bezwiednie przed siebie. Jakiś kretyn w chevrolecie uczepił się mojego "tyłka" tak blisko, że byłam pewna, że w przypadku hamowania awaryjnego rozjechałby mnie i zostałaby jeno mokra plama. Następnie wjechaliśmy na mniej uczęszczane uliczki , lekko kręte , a widoki coraz wyższych wzniesień koiły nasze oczy. Ponieważ na świecie nie brakuje młodocianych kozaków, chcących popisać się przed swoją wątpliwą Lejdi, również i Mój Mąż miał obawy, gdy szalony kierowca audicy ledwo zmieścił się w zakręt, jadąc wprost na niego.

Ten wieczór miał być zły. Lekko zziębnięci po upalnym dniu i dość chłodnym wieczorze dobiliśmy do Brennej próbując ominąć masę ludzi, wyłażących zza każdego rogu tej miejscowości. Okazało się, że w gminie są dożynki i multum miejscowych zjechało na to wydarzenie. Karuzele, prowizoryczne strzelnice, stragany z chińskimi podróbkami  wszystkiego, zapach cukrowej waty, obwarzanków  i powódź ludności... Dotarliśmy na kemping, w końcu! Ale za to nikogo na recepcji. Czekaliśmy i nic. Dzwoniliśmy i nic.
Bardzo chciałam się już umyć i pójść spać. Recepcjonista w końcu odebrał telefon i twierdząc, że nie chce przeludniać swojego królestwa, kazał nam szukać noclegu gdzie indziej. Nie dam rady, jest ciemno, jestem zmęczona, jest mi zimno - żadne z błagań nie pomogło. Chcąc nie chcąc musieliśmy na nowo przedrzeć się przez tabuny próżności i znaleźć miejsce na rozstawienie namiotu w innym miejscu.  

Pokierowani przez malutka kartkę, na której zamieszczone były nazwy innych kempingów w tej okolicy, skierowaliśmy się na ulicę Krzywonek. Uroczy, zadbany, mały biwak z dala od sielskiej atmosfery dożynek. Zostajemy! Łukasz pojechał po prowiant do Biedry, a ja rozstawiłam namiot, dzięki pomocy serdecznego Pana i jego córeczki. Od słowa do słowa i niemiły wieczór zamienił się w zacną pogaduchę. Maciek, Krysia, Paweł i Marta- katowicka rodzinka o wielkim serduchu. Nie pamiętam kiedy tak dobrze rozmawiało nam się z kompletnie obcymi ludźmi. Przestało mi przeszkadzać zmęczenie i zimno. Inni obozujący również byli dla nas wyjątkowo życzliwi i uśmiechnięci. Zajadając resztki suszonych owoców od Grzesia i popijając piwo biesiadowaliśmy do późnych godzin nocnych, aż wreszcie wszyscy zgodnie postanowili, aby pójść spać.

wtorek, 27 września 2016

Trampkami przez Polszę. "9"





























Ziółek wstał ochoczo i zaparzył porannej kawy. Dobrze mi się spało więc niechętnie wytoczyłam się z namiotu. Uśmiech na dzień dobry dla niewyspanych Niemców-sąsiadów i łyk gorącego napoju. Siedziałam jak zahipnotyzowana patrząc co dzieje się wokół. Alejka kasztanowców w świetle przedpołudnia równie leniwie jak ja machała gałązkami. Rosa nagromadzona na trawie podczas zimnej nocy, parowała od narastającego ciepła, utrzymując w powietrzu delikatną mgłę. Niedaleko przemknęła wystraszona mysz. Wszechobecny był dźwięk budzących się ludzi, rozsuwanych suwaków, pobrzękujących garnków, szeleszczących folijek z przygotowaną strawą, a na drzewach niezmiennie siedziały ptaki, świergoląc zapewne o końcu lata.

Dochodziło południe zanim wykąpaliśmy się i złożyliśmy nasz biwak. Słońce coraz wyżej na niebie pośpieszało nas, by w końcu ruszyć przed siebie.  Do Zamku Moszna mieliśmy jakieś 50 kilometrów, rzut beretem. 
Na miejsce dojechaliśmy szybko, lecz nie z tej strony, nawigacja nie tylko nas, wprowadziła w błąd. Korzystając z chwilowego postoju zjedliśmy śniadanie, jak zwykle na moim Trampkogarkuchni, a co jakiś czas turyści pytali nas czy to tu jest wejście, bo GPS im kazał tutaj. :) Po szybkich kanapeczkach i my nabraliśmy mocy na zwiedzanie. Krótkie zawirowania z parkingiem nas lekko poirytowały: "tu nie można, bo wesele", "a tu nie można po parking hotelowy", "a tu trzeba zapłacić" ( niemało), "a tutaj nie można, bo konie bedo szły". Losie kochany, dwa małe motocykle, a tyle zamieszania. Wreszcie zaparkowaliśmy nieco dalej, ale za to w pięknym cieniu koło budki z kiełbaskami, której właściciel, poza rzecz jasna propozycją konsumpcyjną, zagadywał nas o nasze podróże, opowiadając również o swoich.

Nader często odnoszę wrażenie, że w naszym kraju nieodpowiedni ludzie zajmują się nieodpowiednimi rzeczami. Jak można bajkowy pałac ogrodzić starą zieloną siatą. (!) Dramat. Widzisz sobie taką budowlę, przenosisz się w pamięci do Disney'owskich  opowieści, a tu ... zielona kupa.  
Rozśmieszyło nas też wejście na teren budowli, za niewielką co prawda, ale jednak opłatą można było sobie pochodzić wokół i podziwiać, a wejście do środka to już zupełnie inna kwota.  :) Nic to. 
Przy drzwiach recepcji przywitał nas wypoczywający w cieniu, rozleniwiony i zupełnie nie przejmujący się tabunami ludzi kocur.  

Ponieważ wejście na zwiedzanie tylko z przewodnikiem, mieliśmy chwilę na toaletę i obejrzenie oranżerii. Zdziwił mnie fakt, że dawna poczekalnia dla gości została przekształcona w żwawo funkcjonującą kawiarnię, zapełnioną po brzegi. Kolejny kapitalistyczny punkt zarobku, takie czasy.  Zwiedzanie zaczęło się właśnie od tego miejsca i przyznam, że nie było mi komfortowo próbując usłyszeć o czym mówi Pan Przewodnik wśród dźwięków rozmów, brzęczących filiżanek i odgłosów ekspresu do kawy.

Zgadnijcie co znajdowało się w tym zamku? Tak ...szpital dla znerwicowanych. Zupełnie jak w poprzednich budowlach, i tu wszystkie dobra zostały skradzione i wywiezione Bóg tylko wie dokąd. W bibliotece ostały się ogromne, drewniane szafy, których najprawdopodobniej  nie zdołano wywalić za okno i zrobić z nich wielkie ognisko. W Sali pod Pawiem( kiedyś Sali Lustrzanej, gdzie damy stroiły się przed imprezami) i Sali Balowej ostały się jedynie okruchy przeszłości.  Zostało tylko to czego nie dało się szybko wynieść lub zniszczyć, czyli zdobione sufity i ściany. Najbardziej okazałym wnętrzem był Gabinet Pana, gdzie można było usłyszeć najwięcej ciekawostek związanych z próżnością i ogromnym ego właściciela. W kaplicy zamkowej dzieła zniszczenia dokonali radzieccy żołnierze urządzając sobie stajnię dla koni. Wewnętrzna część rezydencji nie powalała, ale za to zewnętrzna... Ogrom wspaniałości. Poza mierżącą mnie siatką, teren był zadbany, przystrzyżona trawa, tryskające fontanny, zabytkowe dęby, ławeczki, no i oczywiście sam zamek. Po wyjściu ze zwiedzania, trafiliśmy na dziedziniec skąd można było zobaczyć pierwotną część pałacu, a później dobudowane do niego skrzydła z wieżami. Odeszliśmy nieco dalej, by usiąść w cieniu i strzelić kilka panoramek.

Wracając do motocykli ktoś nas zaczepił, co to za ludzie? Okazało się, że to zupełnie nie znana mi rodzina Mojego Ziółka. Góra z górą się nie zejdzie, a ...
Fajnie było ich poznać, pozytywni, uśmiechnięci ludzie. Pozdrawiam serdecznie, jeśli czytacie. Wspólna rodzinna fota i w drogę. 

Ziółek zaszedł jeszcze do toalety, a ja wróciłam przed recepcję, gdzie w tym samym miejscu ciągle leżało wymięte kocisko. Usiadłam na ławce, a obok mnie kobitka z psiakiem. Ucięłyśmy sobie drobną, ale miłą pogawędkę o niczym. 

Zbieraliśmy się w drogę. Ruszając mój motocykl nieco się stoczył i kufrem zaczepił o płot. Przeważył mnie choć z całych sił starałam się go utrzymać. Gleba. Na szczęście ucierpiał jedynie prawy gmol i mój waleczny nadgarstek. 

piątek, 23 września 2016

Trampkami przez Polszę. "8"














Upał dawał nam się we znaki. Zastanawiam się jak to jest możliwe, że w zeszłym roku przejechaliśmy tysiące kilometrów i tam skwar nie dokuczał aż tak bardzo. Kwestia wilgotności powietrza czy co?! Sytuacji nie poprawiały auta, wolno ciągnące się, gęste sznurki samochodów nie dawały szansy, by je sprytnie wyprzedzić i pognać dalej.

Było już późnawe popołudnie, temperatury nieco odpuściły, a my na trasie mieliśmy jeszcze pałac w Kamieńcu Ząbkowickim. Na szczęście skręciliśmy na jakieś boczne, wiejskie dróżki, więc i czterokołowce przestały wnerwiać. Grupa robotników na starym Starze, dostrzegłszy nasze Trampeczki, machnęła nam radośnie lewą w górę. Chociaż teraz już jechało się znacznie lepiej, do głowy i w ręce wbiło się zmęczenie. Wszak tego dnia zwiedziliśmy trzy obiekty, a czwarty czekał tuż za rogiem.

Pałac Dobrej Pani, z oddali prezentował się znakomicie. 
Gdy podjechaliśmy pod budowlę, poczułam, że muszę natychmiast zdjąć kask i rozprostować nogi. Kiedy dreptaliśmy sobie przy motocyklach, próbując rozpędzić " mrówki" w stopach, zagadnęliśmy jakąś rodzinę, która dopiero co wyszła ze zwiedzania.  Okazało się, że wewnątrz ktoś próbował urządzić hotel, i średnio mu to wyszło, psując przy okazji większość pałacowych dóbr. Dopiero od niedawna posiadłość przejęła gmina, która próbuje przywrócić jej dawną świetność. Ponoć sama Pani Przewodnik zachęcała rodzinę, by wrócili, ale za kilka lat, wtedy na pewno będzie się czym zachwycać.

Było już po siedemnastej. Drzwi zamknięte. Ostatnie wejście na zwiedzanie punkt 17. No cóż. Położyłam się na ławce obok wejścia i poczytałam o Dobrej Pani,dawnej właścicielce tegoż pałacu. Taki właśnie przydomek miała  pewna księżniczka niderlandzka. Marianna Orańska, bo tak brzmiało jej nazwisko, była niezwykłą kobietą, jedną z najbardziej niekonwencjonalnych jak na tamte czasy dam. Zamiast grzecznie siedzieć w komnatach, na pruskim, surowym dworze. Przełamywała konwenanse. Nie tylko kupowała wsie i majątki rycerskie, dzięki niej powstała cała sieć górskich dróg,  co umożliwiło rozwój wielu miejsc, wprowadziła i rozwinęła gospodarkę leśną, założyła hodowlę pstrąga, zbudowała piec hutniczy i szlifiernię, hutę szkła i kamieniołomy marmuru ( które działają do dziś!), oraz farmę krów, która dziś funkcjonuje jako schronisko turystyczne. Nic dziwnego , że w tamtejszych okolicach wszędzie można spotkać coś "mariańskiego"( skały, drogi, źródła, szkoły czy instytucje).

"W drogę!" Krzyknął Łukasz, dając znać, że trzeba znaleźć jakiś nocleg. Zupełnie niedaleko były dwa, czy nawet trzy jeziorka no i kemping oczywiście. Otmuchów jest niewielką mieścinką,a nocleg leci mocno PRL'em. Nie przeszkadzało nam to zbytnio, poza tym innego w okolicy nie znaleźliśmy, dlatego też zostaliśmy tam. Opłaciliśmy z góry naszą nockę i wjechaliśmy na pole namiotowe. No tak, nie ma miejsca, ostatni ciepły weekend wakacji. Co my się dziwimy. Przystanęliśmy obok dwóch Niemców, którzy również podróżowali na motocyklach. Gadka trochę drętwa, ale uśmiechy szerokie, więc zaczęliśmy rozstawiać namiot. Zupełnie otumaniona wrażeniami z całego dnia nie zwróciłam uwagi, jaki boski widok  mamy z tego miejsca. Skarpa, a w dole jeziorko, mieniące się w zachodzącym słońcu. Łódki, jachty, śmiejące się dzieciaki. Pysznie. Podekscytowana tą sceną, zażyczyłam sobie czym prędzej jedzenia, a później zejścia z zimnym piwkiem na brzeg. 
Tak też się stało. 
Chłodno się zrobiło, ale jaki widok piękny.