Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Podziękowania.


Wierzcie lub nie, ale opatrzność czuwała nad nami w każdej chwili tej wyprawy. Zawsze mieliśmy co jeść, gdzie spać, wspaniałych ludzi dokoła i serwisy w pobliżu. Modlitwy zmawiane w najtrudniejszych chwilach tego wyjazdu przez nas i naszych bliskich niewątpliwie zostały wysłuchane. Nic nie dzieje się z przypadku. Po rozmowie z Dorotką okazało się, że nie odebraliby od nas telefonu z prośbą o pomoc, gdyby nie fakt, że na chwilę, tuż przed wyjazdem na motocyklowe wojaże, zatrzymał ich sąsiad, który dość dziwnie z nimi rozmawiał, zupełnie nie wiadomo o czym. Czyżby Anioł Stróż?

Dziękuję przede wszystkim Panu Bogu, że szczęśliwie przeprowadził nas przez podróż życia, pełną nieplanowanych zwrotów akcji.

Dziękuję mojemu kochanemu Mężowi, który jest nie tylko wspaniałym towarzyszem podróży, ale też największą miłością mojego życia. Moim ogromnym wsparciem w każdej chwili. Dzięki niemu mogliście przeczytać opis naszych przygód, gdyż to on zainspirował i zachęcał mnie do napisania i upublicznienia tej historii.

Dziękujemy Dorotce, która w ferworze walki o sprowadzenie nas do kraju biegała od kantorów do sklepów, załatwiając wszelkie formalności.
Dziękujemy Bartkowi, który wyratował nas z opresji i przyjechał po nas 1222 kilometry w aucie bez klimatyzacji w potwornym upale.
Nie bez powodu mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Dziękujemy wszystkim, którzy wspierali nas w drodze modlitwą, życzliwym słowem i dobrymi uczynkami.

Dziękuję również Wam, drodzy czytelnicy, że dotrwaliście do końca opowiadania. Mam nadzieję, że już niedługo, również będziecie mogli przeczytać o kolejnej realizacji naszych motocyklowych marzeń, a może i Wy odważycie się spróbować swoich sił, w spełnianiu Waszych pragnień?

Czekając na ratunek.








Zrezygnowani, zaczęliśmy obmyślać czego się pozbyć, by jednak wrócić Trampkiem. Gdy zadzwonił telefon, rzuciliśmy się na niego jak szaleni. To Bartuś – jedzie po nas! Na szczęście była sobota więc nie musiał brać urlopu w pracy, zastanawialiśmy się tylko czy da radę przejechać przez granicę serbsko węgierską na dowód osobisty, nie byliśmy pewni czy będzie potrzebny paszport, którego Wąski nie posiadał.

Nieopodal garażu była dość duża łąka, więc mieliśmy gdzie rozstawić namiot, w warsztacie dostęp do bieżącej wody, a gdy wyszliśmy zza rogu, przy autostradzie znajdowała się też restauracja i stacja benzynowa ze sklepem. Nie będzie tak źle, GPS pokazywał, że od domu dzielą nas równo 1222 kilometry, czyli jakieś 12 godzin spokojnej, ciągłej jazdy. Nam pozostało czekanie.

Wierzcie mi, że czas spędzony w niewielkim serwisie pośrodku niczego, dłużył się w nieskończoność. Próbowaliśmy zapełnić go wszelkimi, dostępnymi nam formami rozrywki, zakupione w Grecji karty, uprzyjemniły go nam odrobinę. Jednak po emocjonującej rozgrywce makao, w palec serdeczny ukąsiła mnie osa. Ten spuchł jak bela, koniec grania. Zeszliśmy na łąkę rozstawić nasze tipi, a później udaliśmy się do restauracji. Była brudna i duszna, ale zapas stoperanu jeszcze spory, a mnie po porannym rozstroju żołądka, chciało się zjeść coś gorącego. Zamówiliśmy zupę z kurczaka, chyba nie pogorszy sprawy. Oczekując na pomoc, przejrzeliśmy zdaje się cały internet. Pan Kelner, (który nigdy nie spał, bo za każdym razem, gdy się tam udaliśmy, stał dzielnie na stanowisku, ocierając pot z czoła materiałową chusteczką), rozpytał nas kulturalnie kim jesteśmy i co tu robimy. Bardzo sympatyczny człowiek, życzył nam szczęśliwego powrotu i zapewnił, że na pewno wrócimy do domu cali i zdrowi.

Siedząc w restauracji przyglądaliśmy się ogromnej grupie ludzi sterczącej gdzie popadnie wokół zabudowań. Okazało się, że byli to uchodźcy, przemierzający pieszo dystans z Grecji do Niemiec. Muszę przyznać, że czułam obawę, gdy na nich patrzyłam, jednak byli spokojni, nic złego się nie działo. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że rozpoczęła się fala emigracji. Mijaliśmy po drodze ludzi maszerujących autostradą, wydawało się nam to dziwne, ale nie pytaliśmy dlaczego tak idą. Byli to głównie młodzi, rośli mężczyźni.

Wróciliśmy do namiotu i skorzystaliśmy z wątpliwej toalety, dobrze, że został nam zapas zwilżanych chusteczek dla niemowląt - nie to samo co porządna kąpiel, ale nieco nas odświeżyły. Zmieniliśmy ciuchy i bez zastanowienia, ułożyliśmy nasze targane emocjami ciała na karimatach. Co prawda było jeszcze całkiem wcześnie, ale w nocy miał nadjechać ratunek, więc chcieliśmy odpocząć do tego czasu. Po kilkunastu minutach, ktoś zaczął do nas mówić, kurczę, czyżby komuś nie podobało się, że tu jesteśmy? Okazało się, że to Białorusin, Saszka. Przyrządził sobie obfitą kolację i poprosił, żebyśmy mu potowarzyszyli. Na ogromnej szpuli od kabla elektrycznego, znajdowały się same dobroci. Sadzone jajka, pieczone ziemniaki, pomidor ze śmietanką, wędlina, chlebek i specjalnie zakupione dla nas piwo. Sasza często przeczekiwał na tej łące, zanim ruszał swoim TIRem w kolejną trasę. Znał każdy kąt, wiedział gdzie są sklepy, doskonale dogadywał się z panami z serwisu, ostrzegł nas też przed gigantycznym gniazdem os, które obrały sobie za dom starą Renault Megane stojącą smętnie obok. Saszka cieszył się z naszego towarzystwa, w samotności tkwił tam prawie tydzień, a tu nagle Polacy. Długo debatowaliśmy nad wieloma sprawami, zajadając się przysmakami jak z polskiego domu. Co prawda nasz nowy kolega nie mówił po angielsku nic a nic, a ziółkowy rosyjski był na mocno podstawowym poziomie, ale dogadywaliśmy się perfekcyjnie. Sasza, wojskowy spadochroniarz, nie mógł uwierzyć, że na dwudziestoletnich motocyklach pokonujemy europejskie szlaki. Opowiedział nam swoje pierwsze i ostatnie starcie ze starym dziadkowym uralem: „Ale ja leciał i leciał. Oj długo ja żem leciał.” Po czym dodał: „Wy je z natury ekstremisty”.

Pomoc nie nadchodziła, minęła noc, minął ranek, a Bartek ostatni raz odzywał się około godziny 5 rano. Miał kryzys jadąc po nocy i musiał się zdrzemnąć. No to co, czekamy dalej. Ponieważ nie mieliśmy nic innego do roboty, nasz czas wypełniały rozmowy z Białorusinem oraz gry. Nasza wyobraźnia okazała się większa niż przypuszczaliśmy, rozegraliśmy serię partii cymbergaja dla ubogich, posługując się kamykami i dłońmi, na liście atrakcji znalazł się też rzut kamieniem w dal, oraz zgadnij jakie to zwierzątko, takie kalambury, że tak to nazwę. Makao i inne karciane konfiguracje obrzydły nam do granic.

Cały czas towarzyszył nam w niedoli koszmarnie wychudzony, bezdomny psiak. Dokarmialiśmy go, próbując nauczyć jednocześnie jakichś psich sztuczek. Od pierwszego kęsa wędliny nie odstępował nas na krok, a całą noc czuwał przy wigwamie, obszczekując wszystko co się do nas zbliżyło. Wątpliwą atrakcją było również skorzystanie z wychodka stojącego nieopodal, wróciła mi do gardła każda możliwa potrawa z tej wyprawy. Oszczędzę Wam szczegółów.

Zbliżało się popołudnie, a Bartusia nie było widać. Nie dawał też żadnych oznak życia. Bardzo się martwiliśmy czy wszystko z nim w porządku, czy jest cały, zdrowy i czy przepuścili go przez granicę. Co chwilę alarmowała nas Dorotka (narzeczona Wąskiego), równie zaniepokojona brakiem wiadomości. Siedząc niespokojnie na karimatach, w cieniu wielkiego magazynu, pojawił się nasz wybawiciel! W życiu nie cieszyliśmy się tak z czyjegoś widoku. Wpadliśmy sobie w ramiona jakbyśmy nie widzieli się miliony lat. Wyściskaliśmy się porządnie po czym zaczęliśmy suszyć Wąskiemu głowę, że się nie odzywał, a my umieraliśmy z niepokoju. Okazało się, że Barkowi skończyły się minuty na karcie, a kolejka na przejściu granicznym i na bramkach, zmusiła go do kilku godzin przymusowego postoju. Jako towarzysza drogi zabrał ze sobą autostopowicza. Paweł, osiemnastoletni chłopak jechał do Iranu. Zaimponował nam swoim sprytem i życiową mądrością, mimo bardzo młodego wieku. Pieniądze na wyjazd zdobył sprzedając uzbierane w grach online surowce. Bardzo taktowny i sympatyczny dzieciak wspierał Wąskiego w akcji ratunkowej.

Załadowaliśmy cały nasz dobytek na wynajęta przyczepkę, i poszliśmy do knajpki coś zjeść, by następnie udać się w drogę powrotną. Zawsze obecny Pan Kelner, wiedział już, że nasza pomoc wreszcie dotarła. Poklepał Łukasza po ramieniu i bardzo szybko zrealizował nasze zamówienia.

Bardzo chciałam zabrać do domu naszego czworonożnego, chudego, uszastego koleżkę, niestety mąż się nie zgodził. Odprawiliśmy Młodego w dalszą podróż, wyściskaliśmy Saszkę i załadowaliśmy się do Mercedesa 124 po czym pognaliśmy w stronę ojczyzny.

Do samej Słowacji towarzyszyła nam potężna, złowroga burza. Przedstawienie pełne błysków, piorunów, grzmotów i deszczu prawie nie pozwalało zasnąć. W końcu jednak Bartuś i ja padliśmy, a Ziółek zasiadł za kółkiem samochodu. Nieopatrznie zjechaliśmy na czeską autostradę, na którą nie mieliśmy wykupionej winiety. Na szczęście, nie złapano nas na gorącym uczynku.

Nad ranem przywitał nas piękny, polski wschód słońca. Jechaliśmy w ciszy, pogrążeni w myślach o tym co nam się przydarzyło na tej wyprawie. Co stanie się z Tedzią, czy da się ją jeszcze uratować? Jak się mają wszyscy życzliwi ludzie, których Bóg postawił nam na drodze i gdzie zawiodą nas marzenia w przyszłym roku? 
 
Delikatne promienie słońca otulały pola, na których trwały właśnie żniwa. Unoszący się w powietrzu kurz, widowiskowo podświetlany poranną jasnością przypomniał mi znany z dzieciństwa obrazek i uświadomił jak dobrze być w domu, w Polsce.

niedziela, 24 stycznia 2016

Tedziowy zawał.




Rano wszystko swędziało nas jak diabli, komarzyska nas pogryzły czy co? To nie były komary, równomierne, krwistoczerwone ugryzienia sugerowały ukąszenia pluskiew. „Fajny” motel, nie polecam. Podałabym Wam adres, niestety nie mam zielonego pojęcia, gdzie to było. Pamiętam tylko, że naprzeciwko budynku znajdował się pomnik poświęcony chłopakowi, który zginął w tamtym miejscu. Nie dość, że pluskwy to jeszcze nasze żołądki rozpoczęły protest, dzień zaczęliśmy od długiej wizyty w toalecie. Na szczęście byliśmy przygotowani na taką okoliczność, więc wyciągnęłam z apteczki lek na ewentualność laksacji. :)

Szybko uciekaliśmy, zapakowaliśmy nasze rzeczy na motocykle i lekko zestresowana podjazdem na trasę zaczęłam panikować, że stamtąd nie wyjadę. Mój mąż bohater, stwierdził tylko: „Ivan przejechałaś tyle kilometrów po znacznie gorszych tarasach, to stąd nie wyjedziesz?” Miał rację, pomógł mi wymanewrować na wąskim kawałeczku parkingu i spokojnie, bez problemów wjechałam na górę.

Tego dnia trasa była o niebo atrakcyjniejsza, pojawiły się zakręty, pagórki, koleiny po TIRach, coś się w końcu działo. Nie wiedzieliśmy wtedy ile atrakcji jeszcze na nas czekało. Dla odmiany i mój Trampek odrobinę zaprotestował, kilkanaście kilometrów przejechałam na jednym cylindrze. Czyżby problemy z modułem zapłonowym? Teraz mnie szarpało i powiem Wam, że współczułam mężowi, że te tysiące kilometrów pokonywał, bez mrugnięcia okiem. Ech mój Ziółek, zaciśnie zęby i pokona wszystko.

Po uzupełnieniu paliwa w bakach, zrobiliśmy sobie przerwę, po krótkiej chwili na pięknym chopperze dołączyła do nas para Polaków wracających z Krety. Byli zawiedzeni swoimi wakacjami, nie podobało im się w Grecji, głównie z powodu wypadku, którego byli świadkami. Zniesmaczeni brakiem reakcji miejscowych na udzielenie pomocy rannemu, zdecydowali, że nie wrócą już do tego kraju. Sami zadbali o karetkę, a potem odwiedzali poszkodowanego turystę w szpitalu. Nie podobał im się również stan dróg na płatnych autostradach. Cóż, nas od miejscowych spotykały same życzliwości, pomijam tu fakt nieudanych napraw, ale może po prostu oni źle trafili. Mimo narzekań z ich strony i tak gaworzyło się miło, w ojczystym języku, gdzieś daleko od ojczyzny.

Na jednej z krętych i mocno uczęszczanych części trasy, Łukasz nagle zjechał na pobocze po drugiej stronie. O nie znowu?! Przeczekałam miliony samochodów i wjeżdżając na pustą szosę zawróciłam do niego, by zbadać sprawę. A ten Łobuz oznajmił mi z uśmiechem, że tylko zapomniał włączyć kamerki. Odetchnęłam z ulgą. Ponieważ już się zatrzymaliśmy, zrobiliśmy krótki postój, by rozprostować kości. W międzyczasie przejechał obok nas barwny korowód jakiegoś wesela. Ludzie w autach trąbili do nas i wystawiając wszystkie możliwe kończyny przez opuszczone szyby, machali do nas pozdrawiając serdecznie. Mijaliśmy się z nimi kilkukrotnie i za każdym razem, sytuacja wyglądała tak samo radośnie.

Byliśmy jakieś 150 kilometrów przed Belgradem, kiedy nagle z rury wydechowej Tedzi uniosła się chmura czarnego dymu, dało się też usłyszeć dudnienie. Spostrzegłam, że Ziółek znacząco zwalnia i w końcu zatrzymuje się na poboczu. Po chwili podbiegam do niego i słyszę: „No to koniec podróży.” Kompletna pustka, wokoło absolutnie żadnych zabudowań, zero cienia, ani jednego zjazdu, my stoimy na autostradzie w upale, a TDMa nie reaguje na żadną próbę wskrzeszenia. Nic. Nie wydaje z siebie kompletnie żadnego dźwięku, nawet cichutkiego rzężenia. Kompletna cisza.

Wtem zupełnie znikąd pojawiła się laweta. Łukasz zdążył unieść w górę ręce i zasygnalizować, że potrzebujemy pomocy. Cofają po nas! Nie będzie tak źle! Panowie zbadali sytuację, wtoczyli umarłą Tedzię na przyczepę ratunkową i podwieźli nas 22 kilometry do najbliższego serwisu. Uf, co by było gdyby się nie zatrzymali? Panowie z warsztatu popatrzyli na nas, na nasze motocykle i od razu powiedzieli, że nie mamy co na nich liczyć, nie znają się na takich maszynach i nie potrafią nam pomóc, mogli zadzwonić po jakiegoś mechanika z miasta, ale naprawa byłaby na pewno bardzo kosztowna. Łukasz niesiony strzałem adrenaliny i zwątpienia, sam dorwał klucze i zaczął rozkręcać Tedzię, akcja „resuscytacyjna” zakończyła się fiaskiem. Pękł wał korbowodowy.

Nie wiem co mną wtedy kierowało, ale wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Przecież to musiało się tak skończyć, ale żadne z nas nie chciało wierzyć, że niezawodna dotąd Tedzia, może się zepsuć. Pamiętam jak Łukasz cieszył się, że gdy wrócimy do domu, licznik wróci do pozycji 0 i zacznie liczyć kilometry na nowo. Nie doczekał się tej chwili. Siedziałam na starej, drewnianej ławeczce obserwując jak Ziółek podejmuje ostatnie próby reanimacji, popijając mocną fusiastą kawę, którą dobrodziej - właściciel zaparzył specjalnie dla nas.

No to jesteśmy w d... . Co teraz? Możliwości były dwie: zostawiamy wrak TDMy w krzakach, razem z rzeczami, które nie będą nam niezbędne i wracamy oboje na Trampku, albo zwołujemy akcję ratunkową. Po przeanalizowaniu kosztów, zdecydowaliśmy się na druga opcję. Tylko kto ma hak, przyczepę i możliwość przyjazdu. Wybór padł na naszych najbliższych przyjaciół, zadzwoniłam do Bartka (pseudonim Wąski) i opowiedziałam całą historię, na początku zaskoczony chłopak nie był skłonny do przyjazdu. Nigdy nie podróżował dalej niż nad Balaton. Lekko podłamana wykonałam drugi telefon do mojego instruktora jazdy, Tomka. I już pomoc byłaby w drodze, gdyby nie fakt, że miesiąc temu Tomaszowi skończyła się ważność wszystkich dokumentów tożsamości.

sobota, 23 stycznia 2016

Początek końca.


Nazajutrz Łukasz wystartował do Pana Fachury, miał być świetnym mechanikiem przygotowującym setki motocykli do wypraw. Okazało się, że on nie jest w stanie naprawić ledwo dychającej Tedzi i namawiał byśmy udali się do serwisu Yamahy w Salonikach. Zdenerwowany mąż zabrał stamtąd siebie i TDMę, błądził w upale po dokładnie takich samych uliczkach miasta, by wrócić po mnie do hotelu.

Czekałam w holu z całym dobytkiem, aż wróci Ziółek z radosną nowiną, a Pan Recepcjonista słysząc naszą historię zadbał o mnie, zrobił mi kawę na koszt firmy, przyniósł ciasteczka i wodę, zaproponował też, żebym spokojnie zaczekała na Łukasza w pokoju, ale byłam niespokojna i wolałam być już gotowa na powrót męża.
Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam, że nie ma co pytać, odpowiedź była jasna do przewidzenia. Pan z recepcji zaparzył jeszcze jedną kawę dla Łukasza, ten wypił ją duszkiem i ruszyliśmy do domu.
Nie było już sensu wlec się do rzeczonych Salonik.

Prostą wstęgą autostrady jechaliśmy nieco przybici, ale z drugiej strony cieszył nas fakt, że już niedługo zobaczymy się z rodziną, przyjaciółmi i stęsknionymi kocurami, które musiały zostać w naszym M. Przy granicy z Macedonią zatankowaliśmy na znanej nam stacji. Nawet Pan, obsługujący dystrybutory był tak samo uśmiechnięty jak dwa lata temu. Wyraźnie się ucieszył, gdy opowiedzieliśmy mu, że już kiedyś byliśmy jego klientami. Życzył nam szczęśliwej drogi i poprosił, by odwiedzić go przy kolejnym pobycie w Grecji.

Ponieważ droga była prosta i pusta zachciało mi się testować możliwości mojego motocykla, odkręciłam manetkę gazu i wyprułam przed siebie niczym rakieta. Przez chwilę było cudownie, niestety pęd powietrza chciał urwać mi głowę, nie byłam w stanie utrzymać jej w jednym miejscu więc pokornie zwolniłam. Może jestem jakaś dziwna, ale doprawdy nie rozumiem dlaczego motocykliści uwielbiają rozwijać takie prędkości. Poza adrenaliną nie ma w tym nic urzekającego. Pole widzenia zawęża się do wątłej niteczki, wiatr chce ci wszystko zabrać, widoków nie podziwiasz, bo wszystko przemyka tak szybko, że nie jesteś w stanie niczego zauważyć. Też mi radocha.

Na granicy z Serbią zrobił się gigantyczny korek, dodatkiem do niego i palącego słońca, była masa żebrających ludzi. Małe dzieci podchodzące do samochodów i wyciągające ręce, kobiety z niemowlętami u piersi, wyraźnie schorowani starsi. Trudny widok, tym bardziej, że było ich tylu naraz. Nagle podeszła do nas uradowana kobietka, Polka znudzona siedzeniem w aucie, wyszła z nami porozmawiać, też zawsze marzyła o podróżach na motocyklu, jednak nigdy nie zrealizowała swojego pragnienia. Czas w korku minął nam bardzo szybko dzięki tej Pani, tak przyjemnie się rozmawiało, prawie nie zauważyliśmy, że to już nasza kolej. Wyciągnęliśmy z tank bagów dokumenty, kurcze … gdzieś zawieruszyła się moja zielona karta. No pięknie, na pewno gdzieś ją zgubiłam. Przecież zawsze była w tym samym miejscu. Gorączkowo przeszukiwałam zawartość toreb i kieszeni. Nic. Znalazłam za to klucz do pokoju, który dziś rano opuściliśmy, tak mnie Pan Recepcjonista zagadał, że zupełnie zapomniałam, że mam w kieszeni coś do oddania. Olśniło mnie, że mam wewnątrz kurtki jeszcze jedną małą kieszonkę na suwak. Jest i zielona karta! No tak, sama ją tam włożyłam, żeby nie szukać jej później w tank bagu, tylko spokojnie wyjąć na granicy w razie potrzeby. „ Biega krzyczy Pan Hilary … .”

Długa, nudna, prosta szosa wiodła nas w kierunku domu, zaczęło się robić ciemno i zimno. Po raz pierwszy zapięłam dokładnie wszystkie suwaki, guziki i włączyłam grzanie manetek. Jazda w ciemności, jak już wiecie, nie należy do moich ulubionych, więc ujrzawszy reklamę restauracji i motelu, zdecydowaliśmy, że na dzisiaj koniec jazdy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że i to miejsce dobrze znamy z naszej pierwszej podróży. Dwa lata wcześniej jedliśmy tam śniadanie, pyszną jajecznicę na ostro, z takimi cieplutkimi, płaskimi bułeczkami. Pięknie jest odkrywać nowe miejsca i ludzi, ale wracać do tych dobrze znanych jest równie przyjemnie.
Ostry zjazd na parking odrobinę mnie wypłoszył, ale jakoś dałam radę. Kelnerzy nie spieszyli się z obsługą, a byliśmy głodni jak wilki. Gdy napełniliśmy brzuchy, zeszło z nas powietrze, zupełnie jakby ktoś odkręcił korek.

Pokój był zaiste interesujący, nie wiem jaka była wizja architekta, ale ewidentnie chciał zaoszczędzić jak najwięcej miejsca. Na środku toalety znajdował się prysznic bez kabiny, więc każda próba umycia się kończyła się powodzią w łazience, kran zdecydowanie za bardzo wystawał poza brzegi umywalki, a sedes wtłoczony w ciemny kąt pod ukośnym sufitem, wymuszał na używającym go sporej porcji akrobatyki. Oj tam, to tylko jedna noc. Chciałam już złożyć swoje ciałko do snu. Po zalaniu toalety, świeża i pachnąca nasmarowałam kolana maścią przeciwbólową. Od jakiegoś czasu dokuczał mi spory dyskomfort, nie wiem czy je przewiało, czy to ciężar wielokilometrowej jazdy, w każdym razie maść pomagała, a sen koił.

piątek, 22 stycznia 2016

Odwrót.



Po oczywistym zwrocie akcji zebraliśmy cały nasz dobytek i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ TDMka zdecydowanie lepiej czuła się przy prędkościach powyżej 100km/h wybraliśmy autostrady. Wierzcie mi lub nie, ale opcja unikaj dróg płatnych na GPSie, zapewnia dużo więcej atrakcji niż prucie asfaltu na najbardziej uczęszczanych trasach. W związku z tym nie kwapiliśmy się do startu. Greckie trasy szybkiego ruchu nie są zapełnione przyjemnymi parkingami, ani ławeczek, ani cienia, sporadycznie jakaś smętna toaleta. Ciężko mi się jechało - kask ciążył, upał drążył. Gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś zjazd od razu dawałam znać światłami, aby zjechać na chwilę, rozprostować nogi i zdjąć z łba kask. Ponoć w Salonikach jest bardzo duży serwis Yamahy, więc ustawiliśmy nawigację na to miasto, licząc na pomoc w szczęśliwej trasie do domu.

Popołudniem zjechaliśmy na dobrze znaną nam sprzed dwóch lat, dużą stację benzynową, żeby zjeść coś ciepłego. Brzuchy burczały niemiłosiernie, a gardła prosiły o chłodny napój, zamówiliśmy coś na kształt mousaki, ale szału nie było. Na szczęście cola nie zmienia swojego smaku po otwarciu małej, zimnej puszki. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że na opakowaniach widniały polskie napisy „Królowa” i „Bąbelek”. :) Delektując się napojem i upragnionym chłodem, który nadchodził wraz z wieczorem, zapytaliśmy przechodzącą kobietę, czy w okolicy jest dostępny jakiś kemping. Przemiła Pani kelnerka, po długich namowach z współtowarzyszami podpowiedziała nam, że w okolicach Kastorii na pewno znajdziemy jakieś miejsce. Wpisaliśmy adres w naszą elektroniczną mapę i popędziliśmy dalej.

Po jakimś czasie urządzenie ściągnęło nas na szutrowo – żwirową drogę pełną dziur. Wszystko, łącznie z niestrawionym obiadem w naszych żołądkach, wywracało się do góry nogami. Motocykle podskakiwały wysoko w górę na każdej wyrwie w paskudnej nawierzchni. Zrobiło się ciemno, nic nie widziałam, a dziurska nie poprawiały mojego nastroju, było mi gorąco od rozpalonych pod pupą cylindrów, unoszący się pył właził mi do oczu i gardła. Po dość długiej jeździe w tych warunkach, chciałam już tylko dojechać na nocleg, umyć się i pójść spać. Wjechaliśmy w końcu od zawietrznej do małego miasteczka gdzie roiło się od nagłych wzniesień i zakrętów. Spadając motocyklami w dół jednej z ulic Łukasz znacząco zwolnił i zatrzymał się prawie na samym środku skrzyżowania. Zszedł z Tedzi wyraźnie wkurzony, „Znowu padła” - usłyszałam to czego już się domyślałam. „Ech Boziu, ciężko będzie wrócić, jeśli tak to będzie wyglądać.”

Odsunąwszy się od drogi, zrobiliśmy krótki postój. Tuż obok otwarty był jakiś bar, w którym kwitły zakłady bukmacherskie. Zagadnęłam wychodzącego z niej Pana, na szczęście świetnie mówił po angielsku. Ulitował się nad nami, wziął obrośniętego całodniowym brudem Ziółka do samochodu i zawiózł go do najbliższego mechanika. Nie było ich dość długo, a ja siedząc na chodniku ze wszystkim co z sobą mieliśmy poczułam lekki strach, jak mnie ktoś napadnie i zabierze resztki forsy, to już będzie zwieńczenie pasma nieszczęść. Zastanowiłam się też z kim pojechał mój mąż, a jak to psychopata? Dziwne myśli krążyły po mojej głowie, całe szczęście, Łukasz cały i zdrowy do mnie wrócił.

Niestety późna pora nie pozwoliła na konsultacje z panem fachurą, więc znów musieliśmy przenocować w hotelu, gdyż w okolicy tego miasteczka nie było żadnego kempingu, a rozstawienie namiotu w środku miasta, nie należało do najlepszych pomysłów. Za straszliwe 50 euro mieliśmy luksusowy pokój ze śniadaniem, wewnątrz znajdowała się klima, telewizor i … wanna. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności wzięcia kąpieli z bąbelkami. Co prawda później woda nie chciała zejść, a ścianki balii ukazywały ile paskudztwa zebraliśmy na sobie tego dnia, ale i tak było warto. Zrelaksowaliśmy się.

środa, 20 stycznia 2016

Smutna prawda.








TDMa wreszcie gotowa do drogi, wymienione świece, wyregulowane i wyczyszczone gaźniki. Jedziemy dalej! Cieszyliśmy się jak małe dzieci, że spokojnie będziemy mogli kontynuować nasza podróż. Grecja pełna jest przepięknych zakątków, których jeszcze nie zdążyliśmy odkryć. Ponieważ Kalista bardzo zachwalała Pargę, stwierdziliśmy - czemu nie? Mknąc przez wąskie uliczki miasta, poczuliśmy upragniony pęd powietrza i wolność, do której tak się tęskni. Jechaliśmy ciesząc się krajobrazami, na których dominowały głównie surowe, szare pagórki porośnięte zielonymi plamami natury. To jest życie! Pomyślałam, że mogłabym tak już zawsze, błądzić od kraju do kraju, poznawać nowych ludzi ich historie i zwyczaje. Radość nie trwała jednak zbyt długo, Tedzia znów zaczęła protestować, a mój żądny wrażeń Trampek załamał się. Jak to, znowu?

Zawróciliśmy do Pana Siwego. Zamknięte. No tak, Grecja, samo południe, sjesta. Czekaliśmy pod drzwiami na brudnym chodniku dobre dwie godziny, albo nawet dłużej. Przechodzący obok mieszkańcy, przypatrywali się nam, jakbyśmy byli żebrakami czekającymi na jałmużnę, a my popijając chłodzoną kawę z marketu czekaliśmy na zbawienie, niskiego, srebrnowłosego naprawiacza. Pan Siwy pojawił się na horyzoncie na małym skuterku z kubkiem mrożonego napoju, zaskoczony, że znów u niego jesteśmy. Nie chciało nam się już nawet tłumaczyć z czym przychodzimy, tęskniliśmy za naszym polskimi chłopakami, którzy naprawią wszystko za pomocą taśmy klejącej i śliny. Po kolejnym „rozbiorze”, zapadł wyrok, cewki. Panowie z serwisu po-czarowali nieco nad Tedzią i orzekli, że na nowe trzeba czekać dwa tygodnie. Załamani i zdruzgotani musieliśmy podjąć decyzję. Co dalej? Do Pargi mieliśmy jakieś 100 kilometrów, zdecydowaliśmy, że dojedziemy tam i jeśli nie znajdziemy żadnej pomocy czas wracać.

Na wybrzeże dotarliśmy bez problemu wybierając autostradę. Jadąc powyżej setki TDMa nie szarpała, a i Ziółek miał więcej radości z jazdy. Zainstalowaliśmy się na ogromnym kempingu Lichnos, kolejny przemiał turystyczny na przedmieściach. Zjazd z głównej drogi na parking był nie lada wyczynem, osiem ostrych zakrętów, pełnych turystów i samochodów. Kawałeczek drogi, a spociłam się straszliwie balansując całym ciałem na wolniutko opadającym w dół motocyklu.
Powitała nas przemiła Pani, zdaje się właścicielka całego kramu. Pomimo jej pozytywnego nastroju i przeuroczego położenia tej noclegowni, wiedziałam, że na długo tu się nie zatrzymamy.
Kiedy spytaliśmy o mechanika do akcji wkroczył młody, brodaty chłopak – Christos - opowiedział nam kto i gdzie ma godny zaufania warsztat. Zdjęliśmy bagaże, powędrowaliśmy na nasz skrawek ziemi i rozbiliśmy maleńki biwak. Oboje byliśmy poddenerwowani, stało się pewne, że w Grecji też nam nikt nie pomoże, by w spokoju kontynuować spełnianie naszych marzeń.

Ponieważ zapadł już wieczór, poszliśmy na wyludnioną plażę, zasiedliśmy na nagrzanych od południowego słońca leżakach i dumaliśmy co dalej przy dźwiękach cichutko szumiących fal. Nieopodal, jakieś dziecko zakopywało odpoczywającego dziadka w grubym, żwirkowatym piasku, kawałek dalej, jakaś młoda para gestykulowała nerwowo, czyżby kłótnia? My natomiast milczeliśmy. Nie tak miało to wyglądać, nie po to przejechaliśmy tyle tysięcy kilometrów, by wracać do domu omijając tyle atrakcji, przecież w planach był powrót na Czarnogórę i Albanię, cudowne, górskie tereny, a tu klapa. Przytuliłam się do mojego męża, a on wiedząc dokąd zmierzają moje myśli, rzekł: „Jeszcze sobie odbijemy, nie martw się.” Było mi przykro, to fakt, ale z drugiej strony, gdyby nie problemy z Tedzią nie spotkalibyśmy tylu ludzi i kto wie jak potoczyłyby się nasze losy, w zupełnie beztroskiej podróży.

Ziółek zaprowadził TDMkę do Pana Mechanika, ale po powrocie nie krył rozczarowania. Był pewien, że jak zwykle zakończy się na wymianie świec. Poza tym sam Pan Mechanik powtarzał tylko buze, buze i oloroj, a także „Don't worry my friend, I'm the best.” co utwierdziło Łukasza w przekonaniu, że nici z tego będą i czas zawracać. Nie potrafiliśmy już odpoczywać, ogarnął nas smutek i przygnębienie. Chodziliśmy smętni, szczególnie mój mąż nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Łaził z kąta w kąt, kąpiele w krystalicznej, zimnej wodzie nie pomagały wypełnić pustki jaką wtedy poczuliśmy. Dotychczas odrzucaliśmy myśl o powrocie, przecież plan zakładający naprawę w Grecji był niezaprzeczalnie dobry, a tu guzik z pętelką. Nie pojechaliśmy nawet zwiedzić Pargi. Na kilka chwil nastroje poprawiły się po ziemniaczku z sadzonym jajem, ale po krótkim czasie znów posmutnieliśmy. Trzeba było się z tym w końcu pogodzić, a nie wiedzieliśmy jak potoczy się powrót, bo jeśli znów od garażu do garażu, to nie prędko wrócimy do ojczyzny. Spróbowaliśmy zapomnieć i cieszyć się ochłapami wakacyjnego marzenia.

wtorek, 19 stycznia 2016

Janina.















Wieczorem udaliśmy się do pobliskiego sklepiku, aby zrobić zapasy pożywienia. Niewątpliwie zwracaliśmy na siebie uwagę nie tylko jako turyści, ale też dziwnym zachowaniem. Cóż, ogromna ilość oferowanych produktów i możliwość płacenia kartą, przypomniała nam jak bardzo ucywilizowani jesteśmy i jak bardzo się do tego przyzwyczailiśmy. Zachwycaliśmy się najpowszechniejszymi rzeczami, a najbardziej półproduktami, z których można było przyrządzić samodzielny i prawdziwy obiad. Właściciel sklepiku również patrzył na nas z pewnym zadziwieniem, ale kiedy wytłumaczyliśmy, że właśnie wróciliśmy z Albanii, zaśmiał się tylko i stwierdził: „OK. Now, I understand.” Jako że był chyba jedynym rozumiejącym angielski, za każdym razem, kiedy się tam zjawialiśmy, przybiegał ochoczo i radośnie nas obsługiwał. Gdy rozkleiły mi się klapki, specjalnie przeszukał pół sklepu, by znaleźć odpowiedni klej, bo na zwykłą kropelkę, nie będzie się przecież wszystko trzymać.

Dobrze nam się spało, pięknie położony (nad samym brzegiem jeziora Pamvotida) , spokojny kemping nie był zbyt oblegany, ba można nawet powiedzieć, że świecił pustkami. Tu i ówdzie widać było samochody greków, którzy po prostu spędzali weekend nad wodą łowiąc niezliczone ilości ryb i relaksując się przy ouzo. Kiedy wyszłam z namiotu mój małżonek parzył już aromatyczną kawę, a że pewna para przyglądała się nam od dłuższego czasu, zapytaliśmy czy nie napiliby się z nami. I tak oto następny raz, kiedy zaproszenie na czarny napój przygotowany na prostej biwakowej kuchence zbliżył nas do kolejnych ludzi. Demetriusz i Kalista posiadali małą knajpkę niedaleko centrum Aten. Przyjeżdżają czasem do Janiny, gdyż są to ich rodzinne strony i po prostu, żeby uciec od zgiełku wielkiej aglomeracji. Przemili ludzie, opowiedzieli nam historię miasta, kilka legend z nim związanych i podpowiedzieli co warto zobaczyć. Rozmawialiśmy też o naszych ojczyznach, debatowaliśmy nad sytuacją gospodarczą i muszę przyznać, że chociaż odrobinę rozbawiły mnie teorie spiskowe Demetriusza, to rzeczywiście Grecy są kolejnym narodem, z którym mamy sporo wspólnego. Choćby podejście do spraw polityki wewnętrznej i zagranicznej. Opisywali nam, jak ciężko prowadzić biznes, gdy wszechobecne są limity pobieranych z banku pieniędzy, a przecież trzeba też utrzymać rodzinę, opłacić rachunki i tak dalej i tak dalej. Miło było nam słuchać zachwalania Polski, tego że mimo tylu nieszczęść, które spadły na nasz kraj na przestrzeni dziejów, świetnie sobie radzimy. Rozwijamy się i wprowadzamy tyle nowoczesnych rozwiązań i technologii. Nie byli co prawda nigdy naszymi gośćmi, ale obiecali, że na pewno się wybiorą do kraju nad Wisłą, gdy tylko poprawi się ich sytuacja finansowa. Gdy tylko zobaczyłam jak nasi nowi znajomi zainteresowani są tematami związanymi z historią, naopowiadałam im o zniszczeniach Warszawy przez hitlerowskie Niemcy, o Oświęcimiu, w którym również ginęli Grecy, o Westerplatte (sama już nawet nie pamiętam o czym jeszcze), tym bardziej byli zaciekawieni. Włączył się mój nauczycielski słowotok, nie pominęłam żadnego regionu, a oni słuchali pilnie, nie przerywając mojego wywodu. Czas mijał naprawdę sympatycznie, ale zrobiło się późno, musieli wracać do obowiązków.

Ponieważ była niedziela zrobiliśmy sobie iście królewskie spaghetti, jedzone było równie dostojnie - w pudełku na sztućce i inne drobiazgi. :) Z racji ograniczonego miejsca, pojemnik pełnił również funkcję zastawy stołowej. Po obfitym posiłku ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.
Starówka ulokowana jest na półwyspie otoczonym przez jezioro, góruje nad nią twierdza Kastro z licznymi fortyfikacjami wybudowanymi przez Alego Paszę, który podobno ukochał sobie Greków. W szczególności jedną, piękną Greczynkę, dla której potem stracił głowę - dosłownie. Legenda głosi zaś, że duch dziewczyny, która szuka ukojenia po stracie kochanka unosi się nad taflą jeziora w spokojne noce. Bulwary pod platanami, labirynty brukowanych uliczek i placyków, stare, drewniane domy i neoklasycystyczne kamienice, wszystko to na tle wyniosłych grzbietów Pindosu. Urzekające miasto.

Zasiedzieliśmy się na starówce, gdy doszliśmy do naszego domku na dwóch patykach, bolały nas nogi, a brzuchy domagały się jedzenia. Spałaszowaliśmy kolację i podjechaliśmy Trampkiem do sklepiku uzupełnić braki w prowiancie, zakupiliśmy również tradycyjne, greckie ouzo. Wracając napotkaliśmy na burzę, już od dłuższego czasu niebo pokryte było chmurami, ale nikomu z nas nie chciało się wierzyć, że popada. Gęsty deszcz lunął z nieba mocząc nas do suchej nitki. Utknęliśmy w namiocie i przeczekując nieoczekiwany opad przypomnieliśmy sobie wszystkie możliwe gry słowne, pokusiliśmy się też o lekką zmianę zasad niezawodnej zabawy w „państwa- miasta”. Nie mieliśmy żadnych wolnych kartek, więc całość odbywała się ustnie. Gdy zawodnik nie odpowiadał na pytanie po upływie 10 sekund musiał wypić karniaka z ouzo... okazało się, że nie znamy nazw rzek, mocy ouzo tez nie znaliśmy.
Rankiem Łukasz zaprowadził Tedzię do starszego, siwiutkiego Greka, który obiecał zrobić motocykl na następny dzień. Przecież trzeba go rozebrać na części pierwsze, wyczyścić i sprawdzić gdzie kryje się problem. Zupełnie na luzie zajęliśmy się planowaniem dalszej części podróży, przy kolejnym kubku napitku zbliżającego ludzi, pojawiły się dwie bardzo młodziutkie dziewczyny. Jeśli dobrze pamiętam miały na imię Alla i Kora. Wracały z wakacji autostopem, z Holandii do ojczyzny i chociaż kierowały się do stolicy, opadły z sił w Janinie. Jaki ten naród jest otwarty! Chociaż Alla była nieco wycofana, Korze nie zamykała się buzia. Żartowaliśmy sobie, śmiejąc się z uprzedzeń o naszych krajach, wymienialiśmy się doświadczeniami z podróży. Przyszedł jednak czas, że i dziewczęta musiały ruszać w drogę.

Tego dnia karmiliśmy jeszcze ryby w jeziorze, skubane rzucały się na wszystkie okruszki jak piranie albo szarańcza, w przeciągu kilku sekund wszystko znikało. Zwiedziliśmy też muzeum bizantyjskie, meczet, muzeum etnograficzne, medresę, bazar i widowiskową jaskinię Perama. Co ciekawe miejsce to zostało odkryte dopiero w 1940, kiedy partyzanci szukali kryjówki. Ponad kilometrowy, podświetlony występ stalaktytów i stalagmitów wprawił nas w osłupienie, a wiszące u sufitu w ostatniej komnacie połacie nietoperzy i pająków przyprawiły mnie o gęsią skórkę i konwulsje. Tak wiem, nietoperze są bardzo potrzebne, ale przy tym takie paskudne i latające jak opętane. Powstrzymałam jednak swój lęk i cieszyłam się nie tylko wielosettysięcznymi formacjami, ale i temperaturą panującą wewnątrz, 17 stopni było miłą odmianą od 2 tygodni w ciągłym upale.

niedziela, 17 stycznia 2016

Do Grecji po ratunek.









Następnego ranka Łukasz spróbował szczęścia w kolejnym warsztacie, niestety wrócił szybko z niczym, gdyż pan mechanik próbował wcisnąć mu jakiś stary gaźnik za 200 euro. Nawet nie wysłuchał co mój mąż ma do powiedzenia. Oddaliśmy się przyjemnościom, opalanie, kąpiele, jedzenie i obmyślanie kolejnych tras. Chociaż pluskanie w wodzie było dość ryzykowne, okazało się bowiem, iż w tych wodach na żer przypływają meduzy w znacznej ilości. Na szczęście wspomniana przeze mnie wcześniej wysepka, posiadała siatkę, która stanowiła nie lada barierę dla owych galaretowatych stworów. Co prawda jakieś mniejsze sztuki się przez nią przedzierały rażąc tym samym nogę pięknej sąsiadki, Rosjanki. Właściciele byli jednak wyposażeni w masę leków niwelujących działanie meduzich macek.

Czwórka młodziaków ruszyła w dalszą podróż, ale na ich miejsce na rowerach (!) przyjechała niezwykle sympatyczna polska para. Germanistka i polonista, cudowne małżeństwo rozpoczęli swoją podróż w Trieście i niespiesznie zwiedzali Europę podróżując na nieco różniących się od naszego środka transportu dwukołowcach. Zdobyli nasz szacunek i podziw nie tylko swoją pasją i wytrwałością, ale też bezpretensjonalnością i serdecznością. Oglądaliśmy ich sprzęty i patenty na upakowanie rzeczy w małej przestrzeni, opowiadaliśmy sobie nasze doświadczenia i przygody, ponarzekaliśmy sobie troszkę na nasze zawody, pośmialiśmy się z głupich pomysłów systemu edukacji, a przy okazji zajadaliśmy w tym samym czasie przepysznego arbuza.
W międzyczasie nawijaliśmy też z oldskulową rodziną Holendrów, którzy przepraszali nas za nieprzyjemne zachowanie swoich rodaków. Tyle dobrego naopowiadaliśmy im o Polsce, że zaplanowali wybrać się do nas w przyszłym roku.

Przyjemnie się tam tkwiło, ale droga nas wzywała, ileż można się opalać i nic nie robić?! Czas jechać, podziwiać i zwiedzać. Ponieważ postanowiliśmy, że jak najszybciej chcemy dotrzeć do Grecji ominął nas ogrom atrakcji. Cieszyłam się jednak, że oglądaliśmy te wszystkie pejzaże, rozległe doliny, pagórki, obszerne połacie wyschniętych rzek. Jaki świat jest piękny!

W wyjątkowo urodnym miejscu pojawiła się mała knajpka, a Ziółek mimowolnie skręcił w jej kierunku, aby zrobić postój. Skusiliśmy się na zakup chłodnego napoju, który pobudziłby nieco nasze przewody pokarmowe. Gdy tylko zdjęłam kask, jeden z siedzących na werandzie restauracyjki panów, zaczął wysyłać mi niewidzialne całusy i coś wykrzykiwać. Po wyjęciu map na stolik, dziarsko zerwał się z miejsca i przydreptał do nas, by nam coś wyjaśniać. Z racji wymienianych nazw miejscowości, zorientowaliśmy się, że chciał nam wyjaśnić drogę. Wpatrzony we mnie bezzębny, ale uśmiechnięty szeroko pan, prawił jeszcze długo i nie poddawał się, mimo że nic nie rozumieliśmy. Z opresji wybawił nas młody kelner przynoszący nasze zamówienie, zagadnął coś do Pana, ten odszedł nie w sosie, a młokos puścił tylko oko w porozumiewawczym geście. Wyraźnie chciał, żebyśmy spróbowali też specjałów z owego lokalu, lecz po obfitym śniadaniu i upale chciało nam się tylko pić. Kiedy odjeżdżaliśmy Bezzębny Pan mało nie stracił ręki, tak żywo nam nią machał, że mogłam oprzeć się wrażeniu, że zaraz odpadnie. Unieśliśmy nasze lewe dłonie wysoko, by odwzajemnić pożegnanie i ruszyliśmy dalej.

Gjirokastra, może nieco ponure, położone na stromym stoku wzgórza, nad rzeką Drino miasto nas olśniło. Nieskończona liczba dachów i okien upchniętych gdzie się tylko da. Grafit kamiennych murów i blask brukowanych, śliskich jak diabli uliczek. Próbując dojechać do centrum pobłądziliśmy wśród krętych uliczek, a dwie małe, urocze dziewczynki próbowały nam wytłumaczyć drogę. Kiedy skręciliśmy w złą dróżkę rzuciły się pędem za nami majtając wątłymi rączkami w powietrzu. :)
Górujący nad miastem zamek, wieża zegarowa, dzielnica Partizan, stary bazar, ciągi cudnych sklepików z pamiątkami i klimatyczne knajpki. Żałowaliśmy, że tak późno wyjechaliśmy, atmosfera miasta zachęcała do dłuższych odwiedzin, a było już popołudnie. Podobno często tu pada, a ludzie w związku z tym specyficzni. Co więcej znani są ze swego skąpstwa i oszczędności, co czyni ich powodem do wielu żartów. Ciekawym faktem jest również, że mieszkańcy tej miejscowości, od kilkuset lat, kryją dachy w dokładnie taki sam sposób. Wydobywają surowce z kamieniołomu niedaleko Sarandy i tworzą rybią łuskę, nakładając na siebie kawałki płaskich kamieni. Stąd magiczna atmosfera tego miejsca, pomyślałam - młot, pot i dłuto - ciężka praca, ale efekt przykuwający wzrok od pierwszej chwili. Po dość obfitym deszczu, powietrze ożyło i my staliśmy się bardziej rześcy.

Do Greckiej granicy zostało nam 40 kilometrów, ucieszyłam się z tej wieści, widziałam jak Łukasz się męczy na ciągle niezadowolonej TDMce. Jeszcze troszkę i ją nareperują, będzie się mógł w końcu odstresować i cieszyć wojażami.
Zrobiliśmy krótki postój na stacji benzynowej, zachciało nam się wypić rozwalającego wnętrzności energetyka. Niestety płatność kartą, jak w większości Albanii, tak i tu była niemożliwa. Gotówki też nam zbrakło, no cóż, trudno. I tu kolejny dowód na to, jakże cudowni są ludzie, mężczyzna stojący w kolejce za nami, widząc zaistniałą sytuację, zapłacił za nas. Niby nic, niby drobiazg, ale wierzcie mi, że takie rzeczy rozczulają człowieka. Próbowaliśmy się Panu jakoś odwdzięczyć, ale ten zainteresowany był tylko naszymi maszynami i podróżą. Pogwarzyliśmy z nim ździebko w bliżej nieokreślonym języku gestów, min i tym podobnych, podziękowaliśmy i w drogę.

Tamtego dnia dojechaliśmy na nocleg do Janiny. Szczęśliwi, że Tedziowy koszmar się skończy, odetchnęliśmy oboje z ulgą, a na kempingu przywitała nas kolejna znana postać. De Niro? Normalnie wakacje z gwiazdami, nawet pieprzyk był po tej samej stronie co u sławnego aktora.

piątek, 15 stycznia 2016

Odrobina Polski w Albanii.

  



W nocy częste były przerwy w dostawie energii elektrycznej, nie miałam pojęcia, że Albania czerpie prąd głównie z elektrowni wodnych. Rano obudził nas piejący za oknem, wyliniały kogut. Darł się skubaniec niczym oszalały, więc musieliśmy w końcu podnieść tyłki z bardzo wygodnego  łóżka. Dumaliśmy co robić, dotarło do nas, że dalsza jazda po Albanii może być niebezpieczna, zwłaszcza jeśli udamy nie w mniej zamieszkałe regiony. Gdyby coś znów wysiadło, bylibyśmy nieźle uziemieni. Przemknęło nam przez myśl, że trzeba wracać, ale z drugiej strony, mamy jeszcze dwa tygodnie na nasze wojaże. Wtem wpadł mi do głowy pomysł, przecież i tak jedziemy do Grecji na Zakynthos, a tam prawie wszyscy jeżdżą na turystykach takich jak TDMa. Przetoczymy się najkrótszą drogą przez Albanię, naprawimy Yamahę, zwiedzimy Grecję, a w drodze powrotnej nadrobimy zaległości! Genialne w swej prostocie.

Z niezaprzeczalnie cwanym planem, po  pysznej jajecznicy i porządnie wykręcającej twarz kawie, udaliśmy się na południe. Muszę przyznać, że prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu w tym pięknym kraju z pewnością jest chrztem bojowym jeśli chodzi o spostrzegawczość, szybkość i manewry. Zdecydowanie rządzi tu prawo większego, a nie jakieś tam przepisy ruchu drogowego. Znaki?! No gdzieś tam stoi kilka, nawet ładnych, zupełnie nowych, ale kto by się znakami przejmował, jadę to jadę po co drążyć?! Dwupasmowa droga jednokierunkowa i spotykasz jadącego pod prąd, wprost na Ciebie rowerzystę z górą niebieskiego plastyku na plecach, jakąś panią na wózku inwalidzkim oraz matki z dziećmi w wózkach (w sumie tez pojazdy). Każdy robi co chce. Niejedna kropla spadła mi z czoła z umęczenia, gdy przejeżdżaliśmy przez centra miast.

Północna część tego kraju nie zrobiła na nas dobrego wrażenia, wszechobecna bieda i brud, za to ludzie uśmiechnięci i pomimo że widać, jak los ich nie oszczędzał, machali do nas, gdy tylko spostrzegli dwa rozpędzone motocykle gnające przez ich kraj. Starsi panowie bez zębów, panie w poszarpanych ciuchach i umorusane buzie dzieciaków. Twarzy tych ostatnich nigdy nie zapomnę, najbardziej chłopaka, który przed chwilą szukał czegoś starannie w śmietniku. Biegł w naszym kierunku i wywijał każdą kończyną, skakał i wołał. Za nim puściła się w pogoń cała reszta osiedlowej szajki łobuziaków. Roześmiane pysie pojęły, że nas nie dogonią, więc zatrzymali się na skraju kostropatego chodnika odprowadzając nas skrzącymi się oczyma.

Szkoda mi było, że tak będziemy omijać wszystko po drodze, tym bardziej, że widziałam w krajobrazach i tych ludziach naszą ojczyznę. Albańczycy kombinują jak się da, by móc żyć godnie, mają wiele talentów i samozaparcia. Szybko utworzyli pokaźne zaplecze turystyczne i próbują rozwijać dalej siebie samych, swoją gospodarkę i tym samym kraj. Pomijając aspekty wielokulturowe, czułam się jakbym przeniosła się w czasie do lat PRL-u. Nie zgadzały się jedynie meczety, palmy, język i temperatury.

Ponieważ upał dawał się we znaki, zatrzymaliśmy się w knajpce na zimniuteńką colę, przy okazji wyciągnęliśmy trochę leków z bankomatu i próbowaliśmy wymienić chorwackie kuny, niestety bez skutku. Schronieni pod parasolem popijaliśmy napitek, a jakiś pan chodząc od drzwi do drzwi najróżniejszych lokali sprzedawał … kury. Opierzone, czarne, chyba nawet jeszcze żywe(?!). Zastanawialiśmy się czy podejdzie do nas i jeśli tak, to co mu odpowiemy? „Mhhh... dwie kury na wynos, proszę.” ;)
Jakiś chłopak zainteresował się nami i naszymi maszynami. Podszedł i zapytał jak nam się podoba w jego kraju i czy może nam jakoś pomóc. W pierwszym odruchu spytaliśmy o dobrego mechanika, niestety nie znał żadnego. Życzył nam wszystkiego co najlepsze  i przestrzegł przed fachowcami, którzy będą oczekiwać zapłaty w euro.

Dojeżdżając do okręgu Kavaja, a potem na docelowy kemping widzieliśmy wiele scenek z poprzedniej, mogłoby się wydawać, epoki. Panie młócące zboże cepami na środku asfaltowej szosy, ogromnie niezadowolone z naszej obecności na owej drodze, konie zaprzęgnięte do pługa lub wozu, tu kozy, tam krowy istne polskie sioło. Przemykające mercedesy i dziwny język przypominały nam, że jesteśmy na południu, daleko od domu. 

Popołudniem dojechaliśmy na nocleg niedaleko wioski Bogo. Zupełnie niepozorne miejsce okazało się turystyczną mekką, niestety ceny również były mocno zawyżone. Nie zraziło nas to jednak, gdyż i tak było taniej niż w innych miejscach, które do tej pory odwiedzaliśmy. Sympatyczna pani w średnim wieku, o wyjątkowej urodzie i śniadej karnacji, wskazała nam miejsce, gdzie moglibyśmy rozbić namiot. Cieszyliśmy się, że tuż obok stał spory, drewniany stół z ławkami. W końcu kemping, na którym można przyrządzić jedzenie i zjeść w ludzkiej pozycji. Po jego drugiej stronie, znajdował się już jeden wigwam, po rejestracji samochodu rozpoznaliśmy, że jego mieszkańcy to Holendrzy, nie byli jednak wtedy obecni.  
Przeszliśmy się po okolicy, odkryliśmy, że na wzniesieniu jest piękna drewniana chata, a w niej restauracja. Zamówiliśmy albański specjał, czekając na zamówienie mąż skorzystał z elektryczności i podłączył telefon do ładowania. Wtuleni w siebie podziwialiśmy zjawiskową panoramę. Bakłażan z warzywami smakował kapitalnie, a chłodne piwo ostudziło nasze ciała po kolejnym gorącym dniu. Szkoda, że Łukasz chcąc uchwycić piękno chwili na fotografii, upuścił telefon. Czarny ekran. No fantastycznie.

Wróciliśmy do namiotu, nasi sąsiedzi także. Przywitaliśmy ich radośnie, ale oni nie okazali nam zbytniej sympatii. Trudno. Zeszliśmy w dół skarpy obejrzeć z bliska śliczną, samodzielnie wykonaną przez właścicieli wysepkę, by podziwiać zachód słońca. Kilka młodych małżeństw w strojach ślubnych, miało właśnie sesje zdjęciowe i wyginając się w różne strony, całowali się namiętnie.  Ziółek natomiast był poddenerwowany, niezawodna Tedzia cierpiała bliżej nieokreślone katusze, telefon nie chciał nawet pisnąć przy starcie. Widziałam, że powoli przestaje czerpać radość z wyjazdu, ale podnosiła mnie na duchu myśl, że w Grecji wszystko wróci do normy i jeszcze porządnie zaszalejemy. Z powrotem skierowaliśmy się no naszego tipi i para holendrów zaczęła z nami kłótnię. „My już nie możemy korzystać ze stołu, bo wy tu jesteście, za blisko się rozbiliście, a w ogóle to chodźcie dookoła, bo przechodzicie przez nasze miejsce!” Zszokowani ich zachowaniem, po krótkiej chwili nerwówki, powiedzieliśmy kulturalnie co myślimy i przenieśliśmy wszystkie tobołki na drugą stronę skarpy. Od jakichś 15 lat tułamy się po kempingach i nikt nigdy nie zrobił nam awantury, tym bardziej byliśmy zdziwieni, że to zawsze uprzejmi Holendrzy tak nas potraktowali. Nie wiedziałam, że kawałek ziemi, na którym stoi czyjś namiot jest wykupiony na własność przez cały pobyt,  i że nie wolno nikomu po nim stąpać w promieniu kilkunastu metrów. Widocznie mało wiem o życiu.

Przenosząc dobytek usłyszeliśmy polski język. Czworo młodych ludzi z Krakowa, przyjechało spontanicznie na wakacje do Albanii, poprosiliśmy więc o „przytulenie” się do nich. Na szczęście przyjęli nas z otwartymi ramionami, ba nawet zaoferowali, że mogą nam zrobić zakupy, ponieważ udają się do miasteczka. Kiedy wrócili, zapadła noc, a gdzieś za horyzontem kwiliła burza, powędrowaliśmy więc na wyspę, by podziwiać rozdzierające niebo błyskawice. Pomimo młodego wieku (około 20 lat), dzieciaki wydawały się mieć sporo oleju w głowie. Ich bardzo dojrzałe podejście do życia, związków, odpowiedzialności i pasji, bardzo nam zaimponowało. Bardzo długo  wymienialiśmy swoje poglądy i toczyliśmy dyskusje. Burza zatoczyła łuk na widnokręgu, ale nas nie dosięgła. Za to my, po przedłużającej się pogawędce, zalegliśmy w namiocie, jak dwa zdechlaki.   

czwartek, 14 stycznia 2016

Albańska dobroć. "In every state, good people and bad people" - Bert.







Zjechaliśmy na boczną ścieżkę dla ciężarówek i zdołowany Ziółek zaczął rozkręcać Yamahę. Trwało to jakiś czas, a Pan Pogranicznik patrząc na całą sytuację zawołał mnie do swojego okienka. Pomyślałam, że jak nic na nas nawrzeszczy i każe się gdzieś przenosić z całym tym rozgrzebanym bajzlem. Podeszłam więc nieśmiało i najwdzięczniej jak potrafiłam zapytałam o co chodzi, a Pan Pogranicznik wyciągnął całą paczkę czekoladowych ciasteczek. Poczęstowaliśmy się i chcieliśmy oddać paczuszkę, Pan jednak spojrzał z niesmakiem,bo przecież wszystko mamy zjeść i basta. Ja głupia ja, tak łatwo osądziłam człowieka, a on nas podkarmić chciał. Myślę, że tkwiliśmy na granicy około dwóch godzin. W tym czasie przetoczyło się koło nas mnóstwo ludzi. Wnet jeden z taksówkarzy podbiegł do nas pytając nieporadnie co się dzieje. Zbadał sytuację i stwierdził, że jego syn kilometr dalej ma warsztat i może po niego zadzwonić, zaholuje nas i naprawi, wszystko zrobi, świetny mechanik.
Ponieważ Tedziuni się nie poprawiało, stwierdziliśmy - chyba gorzej być nie może. Z odrobiną zdenerwowania czekaliśmy na młodego Albańczyka. Tyle się nasłuchaliśmy, Albania? Toż tam sami złodzieje, bandyci i hodowcy marihuany. W jakże błędnym przekonaniu żyją ludzie, przekonacie się później.

Bert, dwudziestopięcioletni, wąsaty chłopak przyjechał do nas z kolegą, Florencem. Odnieśliśmy wrażenie, że nie byli zbytnio zachwyceni nagłą możliwością zarobienia pieniędzy, ale na ich buziach z pewnością widniał bliżej nie określony chochlik, który mówił mi, że dziś jeszcze będzie się działo.
Zdaje się, że po kilkuset metrach TDMka wysiadła kompletnie, więc zarządzono holowanie. Pośrodku zupełnej pustki usytuowany był spory garaż, a w nim chyba wszystkie możliwe urządzenia i pojazdy: pług, kosiarka, mnóstwo starych, przerdzewiałych skuterów, rowery, siedzenia samochodowe no i przede wszystkim części do Mercedesów. Nie znam powodu, dla którego Albańczycy ukochali tę markę, nieważne gdzie się znajdowaliśmy, wszędzie królował „mesiowy celownik”.

Panowie podeszli do sprawy szybko i profesjonalnie, szczególnie Florenc, którego oczy zaświeciły się już w pierwszej chwili, gdy zobaczył nasze motocykle. Przy niewielkiej pomocy mojego męża po raz kolejny Yahama została rozebrana do rosołu. Wszyscy mechanicy zgodnie twierdzili, że to świece, wystarczy je wymienić, ale przecież musiało dziać się coś innego skoro kolejna wymiana nie pomagała. Każdy poszczególny fachura ignorował nasze domysły, wiadomo oni znają się najlepiej. Bert i Florenc jako pierwsi wysłuchali nas od początku do końca, no może wysłuchali to złe słowo, gdyż mieliśmy spory kłopot z barierą językową. Wąsacz znał jakieś wyrażenia i zwroty w języku angielskim, jego kumpel natomiast, ni w ząb, a jako że albański jest podobny zupełnie do niczego (trochę jakby francuski, czasem coś z niemieckiego, a momentami nawet włoski), do komunikacji posłużyły nam migi. Niezwykła była atmosfera tego miejsca, nieważne co i jak mówiliśmy. Wszyscy uśmiechnięci i wyluzowani, albańskie czary?! Dziwniejsze tym bardziej, że na granicy nie dopisywały nam szampańskie humory.

Florenc wyszperał popękane membrany, no patrzcie, żaden z fachowców nie dopatrzył się takiej drobnostki? Bert wsiadł do swojego samochodu i popędził do miasta, by kupić nowe. Nie wracał dłuższy czas, więc pojedliśmy wymieniając się zapasami, na stół trafiły też ciasteczka od Pana Pogranicznika i „rozmawialiśmy” sobie o wszystkim i o niczym. A głównie o poważnym wypadku Florenca, w którym pogruchotał sobie nogę. Stąd ta ogromna blizna, szpecąca całkiem zgrabne łydki. Gdy tylko chłopak pojawił się z powrotem, od razu zabrali się do pracy. Niestety Bert nigdzie nie mógł znaleźć odpowiednich rozmiarem membran, a te które kupił, były za małe. Panowie wpadli więc na pomysł, żeby je po prostu przykleić do komory gaźnika. Zadziałało! Uradowani, zapłaciliśmy należną zapłatę i po wymianie numerów telefonów ruszyliśmy na podbój Albanii.

Podbój zakończył się jakieś 40 kilometrów dalej w Szkodrze. Tośmy się najechali... Zrozpaczeni zadzwoniliśmy po znanych Wam już Albańczyków. Początkowo nie chcieli nas ratować, ale coś ich natchnęło, być może krzyczący z bezsilności Ziółek. Ponieważ tuż obok było kilka restauracji, zaszliśmy do nich, żeby zjeść coś gorącego. Cena nas rozbroiła, 11 złotych za dużą pizzę i dwie cole. Słyszeliśmy, że jest to tania dla Polaka wakacyjna destynacja, ale żeby aż tak?

O mały włos, przegapilibyśmy stojący dumnie Zamek Rozafa z XIII wieku, umiejscowiony na wzgórzu. Flaga Albanii powiewała na nim spokojnie i majestatycznie. Podobno dzielnie broniono jego murów podczas najazdu Tureckiego, później po podpisaniu porozumienia przeszedł w ręce Imperium Osmańskiego i przekształcono go w meczet.

Nasi nowi koledzy stwierdzili, że i tak niczego nie dokonają stojąc na przyhotelowym parkingu. „Pojedziemy do mechanika” rzekł jeden z nich. Widziałam, że Florencowi oczy prawie wychodziły na wierzch, gdy pozwoliliśmy mu poprowadzić Tedzię w drodze do rzeczoznawcy. Wskoczył ochoczo na motocykl, ja oddałam Trampka Łukaszowi i przesiadłam się do Mercedesa.
Zapadł już wieczór, gdy dojechaliśmy do naszego nowego Fachury. Warsztat polecany przez chłopaków okazał się być niewielką klitką wielkości 2 na 2 metry kwadratowe, a u jego wejścia trzy schodki. Jeśli ktoś chciał dostać się do środka musiał pokonać stopnie wjeżdżając po grubej, luźno umieszczonej desce.
Pan Mechanik był Muzułmaninem z długaśną brodą, odstającymi uszami i poczuciem humoru. Pierwsze słowa jakie do nas skierował brzmiały: „ Don't be afraid, I' m not a terrorist.”, i to jedyne co potrafił do nas powiedzieć w znanym dla nas języku. Bert i Florenc zapewniali nas, że to dobry człowiek i zna się na motocyklach, zresztą warsztat może i malutki, ale wszystko elegancko poukładane, każda nawet najdrobniejsza rzecz miała swoje miejsce, a i Pan Muzułmanin poruszał się w nim jak ryba w wodzie. Po wyjątkowo widowiskowym wjeździe Pana Fachury do środka, wszyscy Panowie wzięli się do pomagania, a ja przysiadłam sobie na schodkach tuż przy wejściu i czekałam. Podziwiałam różnorodność tego miejsca, brud i śmieci były wszechobecne, nie powodziło się najlepiej w tej dzielnicy, aczkolwiek sąsiedzi pozdrawiali się wzajemnie radośnie i nie ważne czy był to Katolik czy nie, wszyscy się szanowali.

Ponieważ zabrakło nam wody, poszłam do sklepiku naprzeciwko. Nie miałam pojęcia, jaką walutą posługują się Albańczycy, wypłaciliśmy na szybko jakieś pieniądze na stacji benzynowej, ale nie zdążyliśmy się z nimi zapoznać. Ekspedient popatrzył na moją konsternację, gdy przyszło mi uregulować rachunek, ale wybrał najdrobniejsze monety i pokiwał głową wydając z siebie nieśmiałe „Thank you”. Podziękowałam Panu i wróciłam do męża.

Długo trwało zanim Pan Not A Terrorist rozłożył, naprawił i poskładał TDMkę. Byłam zmęczona, tym razem dla odmiany czekaniem. Żona Berta co chwilę wydzwaniała zaniepokojona, myślę, że zebrał niezłą burę, że włóczy się gdzieś po nocy z obcymi ludźmi, ale nie dawał tego po sobie poznać. Pokazał nam chyba wszystkie zdjęcia swojej przepięknej małżonki i jeszcze śliczniejszej córci, niedawno urodzonej. Poczułam wyrzuty sumienia, że tak tam z nami siedzi i tłumaczy co Nowy Fachura wyczynia, a one siedzą w domu denerwując się czy wszystko z nim ok.
Nagle z pobliskiego meczetu rozległy się modlitwy na cztery strony świata, i chociaż jestem Katoliczką w dodatku nie rozumiejącą ani słowa, wierzcie mi, że brzmiały tak melodyjnie niby nieco ospale, ale jednak nastrojowo. Poczuliśmy egzotykę tego miejsca. Wyrwało mi się z piersi: „Jak pięknie!” Bert spojrzał na mnie ze smakiem i zapytał: „Do you want a CD?” Pomimo że wąsacz szanuje Muzułmanów, zaznaczył wyraźnie, że gdy w niedzielę rano masz ochotę nie wyłazić z łóżka, budzą cię te śpiewy.

Zbliżała się północ, chłopcy zagadnęli czy mamy gdzie spać. Kiedy okazało się, że nie, wykonali kilkanaście telefonów, żeby znaleźć nam nocleg. (Podczas pałaszowania pizzy zapytałam w hotelu o cenę pokoju – 50 euro, nie stać nas.) Panowie podzwonili po kolegach i zorganizowali nam nockę w pensjonacie, w całkiem przyjemnych warunkach za 10 euro. Zawieźli nas tam (oczywiście Florenc z szałem w oczach i bananowym uśmiechem na twarzy dosiadał TDMki), co prawda właściciel po naszym przyjeździe próbował negocjować jeszcze cenę, ale z gestykulacji Berta widziałam, że mógł powiedzieć: „Stary! Umawialiśmy się na 10 i będzie 10!” Pomogli wnieść wszystkie tobołki do pokoju, wyściskali życząc dobrej nocy i powodzenia w podróży. Wzruszyłam się ich dobrocią i bezinteresownością. Wzrokiem pełnym łzami, które za chwilkę miały runąć po policzkach odprowadziłam ich do wyjścia. Czas już zasnąć.

środa, 13 stycznia 2016

Stolica.












Czarnogóra okazała się być malutkim, aczkolwiek nadobnym krajem. W okolicach Budvy mieliśmy sposobność obejrzeć przystań sław światowego formatu. Na drobniuteńkim półwyspie, połączonym z  lądem mikrą mierzeją, często imprezują Sophia Loren czy Sylwek Stalone. Niestety zwiedzanie jest zabronione, ale sam widok iście urzekający. Granatowe morze obejmuje skalistą, niepozorną wysepkę, a na niej czerwone dachówki zabudowań dumnie prężą się w górę. Monastyr Ostrog, prawosławny klasztor wbudowany we wnękę skalną, aby uciec od szalejących w Europie Turków, zrobił na nas równie dobre wrażenie. Rewelacyjne plaże, chociaż żwirowe i skaliste to jednak ciągnące się kilometrami i spokojne. Pyszne jedzenie, wyśmienite wino, freski, świątynie, pałace i parki krajobrazowe. Niestety nie mogliśmy skorzystać ze wszystkich atrakcji, ale w drodze powrotnej mieliśmy nadrobić to czego nie zobaczyliśmy we wnętrzu kraju i na wschodzie.



Wstaliśmy bardzo późno, za to wypoczęci. Udaliśmy się na śniadanie do ciekawej, acz wypełnionej obleśnymi muchami pensjonatowej knajpki. Starałam się nie myśleć, gdzie wcześniej fruwały te muszyska i czy zdążyły już usiąść na naszym posiłku. Oganiając się od latających pokrak spożywaliśmy przy dźwięku trajkoczącego Pana Naganiacza, który właśnie próbował wcisnąć ofertę potwornie drogiej wycieczki naiwnym, francuskim turystom. Okropna praca.

Podgorica leżała zupełnie niedaleko, chcieliśmy więc szybko do niej dotrzeć, naprawić motocykl i  wrócić  na wybrzeże, gdzie panowały bardziej przyjazne dla polskiego ciała warunki. Ponieważ słupki rtęci na termometrach prawie eksplodowały, przed samym startem zmoczyliśmy koszulki zimną wodą i zamknęliśmy szczelnie suwaki naszych kurtek. Na jakiś czas wystarczało, niefortunnie im bliżej stolicy tym gorzej. Miasto położone jest w dolinie i z każdej strony okalają je góry. Znane jest również z tego, iż jest najcieplejszym miejscem w kraju, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. W ciągu pięciu minut jazdy przez miasto nasze koszulki wyschły na pieprz, a na pogodynce w telefonie widniało jak byk ponad 40 stopni. Zazwyczaj jadąc na motocyklu, czuje się przyjemny, chłodnawy podmuch wiatru. W tym mieście rześki podmuch zamienił się w palącą trąbę  powietrzną z przegrzanej suszary do włosów.

Znaleźliśmy serwis, lecz bez mechanika. „Tomorrow morning my friend, tomorrow.” To oznaczało kolejny nocleg w hostelu, którego nie mogliśmy znaleźć. Panowie z warsztatu polecili nam pobliski hotel, co znacznie uszczupliło nasze fundusze. Niemniej zaistniała sytuacja prognozowała dostęp do najpiękniejszej rzeczy na świecie – klimatyzacji. O magio luksusu! Przemoczeni potem, wtargnęliśmy na recepcję. Szczęśliwie obsługująca nas Pani nie dała po sobie poznać, że czuje nasz smrodek.
Było zdecydowanie za ciepło na zwiedzanie, utknęliśmy w pokoju drzemiąc po zimnej kąpieli. Późnym popołudniem zeszliśmy na kolację, zgadnijcie jaka panowała aura? Tak jest - ciągle upalna. Po przestudiowaniu przewodnika i internetu stwierdziliśmy, że w samym mieście jest niewiele ciekawych zakątków. Wróciwszy do naszego pysznie chłodnego lokum, zajęliśmy się zupełnie innymi rzeczami, którymi nie wypada dzielić się publicznie...

Około 23 zleźliśmy się czegoś napić, 32 na termometrze. Chryste, jak oni to wytrzymują? Siedzę nieruchomo, ubrana w najlżejsze ciuchy jakie tylko udało mi się wyjąć z niedużego bagażu i czuję jak strużki potu leją się gdzie popadnie, a kelnerzy, ubrani od stóp do głów w formalne ciuchy z muszką pod samą szyją, uwijają się w pracy.

Łukasz wstał wcześniej i pojechał ze swoją Tedzisławą na warsztat, w okolicach godziny 8 rano. Dość szybko był z powrotem. „Brałeś teraz prysznic?” zapytałam zdziwiona, bo przecież był w ubraniu. „Nie, po prostu wróciłem pieszo.” Obraz nędzy i rozpaczy. Niech oni naprawią ten motocykl i uciekajmy nad wodę! Krzyczało moje serce, rozum i wszystko inne też. Mijały godziny, a telefon milczał. Mechanik gdzieś się zawieruszył, świec nie było i nie wiadomo co jeszcze stało na przeszkodzie prostej poprawki. Uwięźliśmy na jeszcze jeden dzień. 
Nazajutrz, zadowoleni z faktu, że TDMka już nie dymi i nie szarpie, odzyskaliśmy chęć do życia. Uciekaliśmy z Podgoricy w popłochu, mocząc zimną wodą całą garderobę, która przyodzieliśmy. Przed samiutką granicą z Albanią, Tedzia znów zaprotestowała.