Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 5

















Słoneczny poranek nakręcił w nas pozytywną energię. Pobiegliśmy z kawą na skarpę, ja dodatkowo ze śpiworem, bo chociaż słonko świeciło to wiatr do najprzyjemniejszych nie należał. Zastanawialiśmy się czy nie odwiedzić moich dawnych uczniów, którzy zaprosili nas do siebie. Niestety ich miejsce zamieszkania okazało się być kompletnie nie po drodze. Ech... a już cieszyłam się, że zobaczę ich od lat nie widziane, zawsze uśmiechnięte buzie.  

Serca pospieszały nas, by wsiąść na motocykle i ruszyć dalej, ale wzrok pragnął się jeszcze napawać obecnym widokiem. Chciał, nie chciał, czas na zbieranie bagaży i w drogę, tym bardziej, że NIE leje. ;) Obraliśmy sobie za cel dojechanie do największej atrakcji Norwegii: półki skalnej, zawieszonej ponad 600 metrów nad fiordem, Preikestolen. 
Lekko zawiedziona, bo kawałek trasy znów spędziliśmy poruszając się autostradą, ale później wsiedliśmy na prom, co ponad wszelką wątpliwość nie spodobało się mojemu żołądkowi. Szczęśliwie podróż trwała krótko. Zaczęło się. Znacie taką starą opowieść? " Gdy Anglik widzi coś pięknego mówi: How beautiful!, Rosjanin: Как красиво!, Francuz: Quelle beauté!, a Polak? Polak krzyknie: " O k**wa!" W tym kraju moi mili nie da się inaczej, wierzcie, że użyłam tego haniebnego zwrotu miliardy razy.  

Wysokie, skaliste góry, u stóp których spokojnie kołysała się szmaragdowa woda. Tysiące małych wysepek, a na nich tylko mech, pojedyncze drzewko i stada mew. Czasem, gdy mini archipelag był nieco większy można było dostrzec ukryty domek, do którego jedynym możliwym sposobem dostania się była oczywiście łódka. Po drodze zatrzymaliśmy się przy wodospadzie, aby rozprostować nogi. W dali sunęła cienka biała nitka, nawet szemrał. " Wow" pomyślałam, "jest dużo większy niż te nasze małe, polskie pseudowodospady". Z perspektywy czasu śmiać mi się chce z mojego zachwytu, bo przez następny tydzień takich właśnie i dużo ładniejszych wodospadów mijaliśmy setki.    :D

Przez przypadek udało nam się również zobaczyć średniowieczny, chrześcijański, drewniany kościół. Niestety nie mogliśmy wejść do środka, bo godzina późna. Zrobiliśmy jednak masę fotek i przysiedliśmy na chwilę, aby się zadumać. Miejsce chociaż pełne turystów, którzy jak my nie zdążyli na godziny otwarcia, miało jakiś dziwny spokój. Nie pozwalał on odejść szybko i w pośpiechu do następnych atrakcji, przyciągał pupy na ławki i kazał siedzieć, aż naładujemy bateryjki.

Nie daliśmy rady dojechać do założonego celu, mnóstwo czasu spędziliśmy na zatrzymywaniu się i podziwianiu dolinek, fiordów ( których nazw nawet nie potrafię napisać) i innych cudów natury, więc i czas szybko uciekał. Nocleg do którego trafiliśmy tego dnia był pusty, nikogo w zasięgu wzorku no może poza dzikimi królikami.  To niezwykła zaleta Norwegów: ufni do granic. Który Polak zostawi swój interes bez żadnego nadzoru na pożarcie złodziejom i wandalom? Żaden. Fakt, że wspomnianych zbrodniczych wykroczeń w zasadzie się tam nie spotyka. Rozstawiliśmy namiot po środku baśniowego biwaku, zapłacimy rano. 
 Chatki z mchowymi dachami sprawiały wrażenie, że za chwilę wyjdzie z nich elf, trol bądź inne stworzenie. Nieopodal mocno śpiewał rwący potok, poza tym cudna, wszechogarniająca cisza... .

Szykując kolację zaczepił mnie jakiś koleś pytając o mojego Trampka, że niby też motocyklista, że niby wszystko ma ... oprócz motocykla itd, itp. Od słowa do słowa i spędziliśmy długie godziny z Lilianą i Danem.  Ciekawa para. Baristka i mechanik samochodowy, Bułgarka i  Walijczyk, mieszkający na co dzień w busie w Australii, podróżują sobie teraz po Europie odwiedzając rodzinę i znajomych, w tym Polskę i przyjaciół z Dobrej (czytaj wioski położonej od naszego Zgierza kilkanaście kilometrów). :)    Fajny to był wieczór, dużo żartów międzynarodowych, opowieści z podróży, wymiana poglądów i spostrzeżeń na tematy różne.  Obgryzieni przez komary do cna, poszliśmy spać bardzo późno, poza tym zaczęło się robić napraaawdę zimno.



środa, 30 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 4












Tego dnia przejechaliśmy sporo kilometrów w deszczu i wietrze. Cieszyłam się, bo mogłam w końcu zobaczyć kapkę szwedzkiego, nieautostradowego krajobrazu. Drewniane, czerwone domki, szerokie, złote pola, poukrywane za płotem drzew jeziorka. Wszystko wreszcie zaczynało się zgadzać  z moim wyobrażeniem o Skandynawii. 

Ostatkiem sił dotarliśmy na kemping. Tymczasowy przestój w letnich opadach jakby tylko czekał, aż weźmiemy się za rozkładanie i tak mokrego już namiotu. Bach...burza jak malowana. Dobrze, że nie przyszło nam do głowy ściągać kostiumów. Jeden z tamtejszych letników,  jeszcze przed nawałnicą rzucił z uśmiechem: "Chyba musicie się pospieszyć?!". "Serio?!"- pomyślałam nieco rozdrażniona.

Szwedzki geniusz, właściciel kempingu tuż przy sanitariatach i kuchni, wybudował przeszkloną wiatę. Stały w niej długie stoły i ławy, wygodny stary fotel, kanapa, radio ( którego antena została naprawiona polską ręką mojego Męża, użył...suszarki do naczyń), na półkach wisiały szwedzkie książki, były nawet rzutki ( niestety sama tarcza). Mogliśmy w niej spokojnie rozebrać się z przemokniętych ciuchów ( moja "szata astronauty" miała gdzieś przeciek, a Ziółek się nie dopiął), i zrobić sobie coś ciepłego do jedzenia. 

Wpadliśmy do rzeczonej wiatki jak po ogień, a siedzący tam Szwedzi krzyknęli na powitanie: " Oto szwedzkie lato!"ciesząc się jakby zobaczyli co najmniej papieża, byli już po kilku głębszych, więc i humory im dopisywały. Nam jeszcze też pomimo mokrych rewolucji. Gorąca herbata, która nigdy na wyjazdach w ciepłe kraje się nie przydawała, zabiła czający się w nas deszczowy smuteczek.   

Z lekką zazdrością patrzyliśmy jak nasi wiatkowi towarzysze pałaszują żółtą paciaję ( na moje oko ziemniaki utłuczone z marchwią, albo z dynią) i wielkie kawałki apetycznego mięsa. Na stole stała również ogromna whiskey... . A my ? Bigos ze słoika, resztki lekko czerstwego już chleba i herbata. Taki los. :) Ponieważ biesiadnicy z każdym łykiem alkoholu robili się coraz bardziej głośni, stwierdziliśmy, że czas najwyższy na kąpiel. Marzyłam o długim, gorącym prysznicu. Ta..., można było i owszem, jeśli miało się ze sobą 10 koron duńskich, by wrzucić je do magicznej czarnej skrzynki uwalniającej ciepłą wodę.  Nie chciało mi się w deszczu dygać na drugi koniec kempingu po jakiekolwiek pieniądze, załatwiłam temat kąpieli w umywalce. Ziółek miał ze sobą 2 złote, ponoć leciała mu ta ciepła woda i leciała ... . Cwaniura. :)

Następnego ranka wypełzniecie z namiotu było wyzwaniem, bo oczywiście jakże by inaczej znów padało.  Nie pomagały nawet myśli o norweskich winklach, drodze Troli i pysznych  łososiach. Humory nam padły zupełnie, w ciszy pakowaliśmy dobytek i ruszyliśmy dalej. Obiad jedliśmy pod daszkiem parkingu dla rowerów. Później stopy zaczęły marznąć w kompletnie przemoczonych butach, więc zatrzymaliśmy się, żeby zmienić skarpetki na suche, a całość zabezpieczyliśmy starym, dobrym sposobem...reklamówkami.

Na całe szczęście, popołudniem zjechaliśmy z autostrady! Pogoda się poprawiła i nasze nastroje również. Droga była bajeczna: pagórki, zakręty, kolorowe domy, fioletowe kwiaty podobne do naszej żółtej dziewanny, mnóstwo jeziorek, machający nam w pozdrowieniu ludzie. Co chwilę mijaliśmy też innych motocyklowych zapaleńców, z bananem uśmiechu wyrysowanym na twarzy. Nawigacja pokazywała, że Norwegia już tuż tuż. Jak nic będzie foto ze znakiem, że wjechaliśmy do Norge. Zatraceni w jeździe nie zorientowaliśmy się, że w kraju docelowym jesteśmy już dobrą godzinę. ;) Trafiliśmy do motocyklowego nieba!

Kemping, na którym stacjonowaliśmy tego dnia położony był w Halden, u podnóża pięknej twierdzy Frederiksten, wzniesionej na szczycie góry. Nie zważając na nic, pierwsze susy, bo to nie były kroki, skierowaliśmy na wzgórze skąd rozpościerał się widok na miasto i pierwszy fiord: Iddefjord. Śmiejąc się, skacząc i radując jak małe dzieci w sklepie z cukierkami, odkryliśmy, że dotarliśmy do jednego z miejsc, o którym śniliśmy. " Ziółek jesteśmy w Norwegii, czaisz?!"

wtorek, 29 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 3











Następny dzień wyglądał zupełnie tak samo. Byliśmy już w Danii, a autostradowe nudy wciąż podobne. Jeden wielki szum, wyprzedzanie tirów, może delikatnie różniły się wiejskie widoki: krowy nie były łaciate tylko białe i częściej niż w Polsce można było spotkać owce czy konie pasące się na zielonych pastwiskach. Co ciekawe w tym kraju korytarze ratunkowe nie powstały tak pięknie jak w Niemczech, a ludzie wręcz zajeżdżali nam drogę. Cwaniak ze starego audi próbował pocisnąć bocznym pasem awaryjnym, ale jedna z ciężarówek skutecznie uniemożliwiła mu nieudaną akcję skrócenia sobie czekania w korku. Wykorzystując nasze, jakby nie było, mniejsze gabaryty, udało nam się odrobinę zmniejszyć męczarnie, ale i tak swoje odstaliśmy. Lewa ręka zaczynała boleć, sprzęgło mam troszkę za daleko co w przypadku zatoru przysparza mi kłopotów. Sprzęgło, jedynka, dojazd, luz i tak w kółko... .

Kemping w Odense był jednym z tych ogromnych paskudztw dla mas. Ludzi jak mrówek, cena nie najniższa, jakiś basen do którego śmiałość miały wejść jedynie rozwrzeszczane dzieci. Dostaliśmy 15 tysięcy ulotek, w których opisane były najbliższe atrakcje. Skusiły nas kolorowe obrazki i zadecydowaliśmy, że następnego dnia pozwiedzamy sobie Danię. Katedrę, kościoły, zamek i dom H.C. Andersena. :)
Tuż obok nas rozstawili się dwaj panowie, którzy również przyjechali motkami. Jeden na pięknie odrestaurowanym Kawasaki Z650, a drugi... hmmm nie pamiętam na czym. Przywitaliśmy się tylko gestem lewej ręki, ale nie byli chętni do rozmów. Kawałeczek dalej zajechał cudny, stary Saab z wielkimi rogami przytwierdzonymi do maski auta, ze środka wytoczyło się kilku młodych Norwegów, którzy zrobili sobie tego dnia ucztę, grillowali i chachali się do późna . Naprzeciwko zaś dwa młode, francuskie małżeństwa z ewidentnym fochem na siebie i 5 płacząco-krzyczących dzieci, jedno używało chyba nawet języka delfinów. Oj nie obejdzie się dziś bez stoperów. ;) Po obserwacji otoczenia, studiowaniu map i tras, oraz kilku partyjkach makao zasnęliśmy szybko, jakby ktoś odciął nam zasilanie. 

Rano wszystkie plany zostały zrujnowane. Deszcz  nacierał jak oszalały, a my w naszym małym, zielonym namiociku zastanawialiśmy się czy próbować składać to wszystko na mokro i jechać dalej, czy zostać dzień dłużej i poczekać, aż przestanie padać. Prognoza pogody nie zostawiła nam złudzeń. Ubraliśmy się w nasze kosmiczne przeciw deszczówki, zapieliśmy szczelnie i walecznie ruszyliśmy do boju. Sprawnie nam poszło. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania okolicznych zabytków i pojechaliśmy dalej w kierunku Norwegii. 

Widok pierwszego mostu, którym trzeba było się przeprawić przez cieśninę Kattegat zwalił mnie z nóg. Dosłownie. :) Stopa mi uciekła i zaliczyłam piękną, postojową glebę. :) A mój Mąż? Krzyknął tylko:" Nie ruszaj się!" Zamiast podbiec i pomóc mi się podnieść, wyciągnął telefon  i śmiejąc się do rozpuku rejestrował moją porażkę. 
Krajobraz przypomniał mi starą grę strategiczną: The Settlers. Obłędnie zielone, płaskie jak stół wybrzeże, obmywająca je delikatnie woda, żółty piasek, śnieżnobiałe owce. Most w środkowym punkcie wznosił się dość wysoko w górę, a jego podpory pogrążone były w ołowianych, szarych chmurach.  Gdzieś w oddali widoczne były lekko zamglone elektrownie wiatrowe, tworzące potężny szpaler w rozhuśtanej wodzie. Całość wyglądała mrocznie, ale niezwykle. Nieco mniej nam się podobało na moście, bo wiało jak diabli i momentami jechaliśmy wręcz " poziomo", a głowy o mały włos nie zostały porwane do fal na pożarcie wygłodniałym mewom.  :) 
Drugi most przez cieśninę Sund, prowadzący do Szwecji wywarł podobne reakcje, na szczęście już bez wywrotek, ale z taką samą siła wiatru. Tego dnia uświadomiłam sobie, że zamiast psioczyć na niewygodne kostiumy przeciwdeszczowe trzeba się będzie z nimi zaprzyjaźnić... .



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 2












Okazało się, że mój małżonek bez porozumienia ze mną zadecydował, iż pojedziemy autostradami, aby zaoszczędzić trochę czasu. Zirytowało mnie to potwornie, bo zawsze milej, przyjemniej i przede wszystkim ciekawiej sunie się lokalnymi dróżkami. Niestety chcąc zobaczyć upragnioną Norwegię i pośmigać dłużej po tamtejszych rejonach, musiałam przystać na tę decyzję, była po prostu rozsądna.

Nie zmieniło to jednak faktu, że było cholernie nudno. Kilka razy pojawił się jakiś ładniejszy krajobraz po żniwach. Rdzawa ziemia gdzieniegdzie poprzetykana resztkami złotej słomy. Dostojne drzewa witające nas na obcej ziemi, kilka pagórków. Wszystko to jednak znikało za parawanem autostradowej "nędzy". Całość podróży pieczętował nieznośny upał ( chyba pierwszy i ostatni podczas tego wyjazdu ;) ). Co chwilę zjeżdżaliśmy na zatoczkę,  by móc rozprostować wynudzone kości. No nie tak miało być. Miał być fan, widoki, radocha, a tu flaki z olejem... i na dodatek korek. Myślałam, że tylko  w Polsce może się przydarzyć zator na autostradzie. Jak to się można oszukać. 

Po chwili namysłu Łukasz wystartował środkiem i zgrabnie mijał wszystkie zastygłe w bezruchu auta. Toczyłam się za nim mniej pewnie, mając baczenie na słoiki, które przecież nadal są nietknięte i dodają mojemu moto kilka ładnych kilogramów obciążenia. Co ciekawe, ludzie pięknie zjeżdżali nam z drogi, baaa... . Coraz bliżej miejsca powodującego opóźnienie, odruchowo zaczęli ustawiać się w pozycji korytarza ratunkowego. Stojący po prawo przysunęli się do pobocza, ci z lewej stawali bezpośrednio przy barierkach tworząc szeroki przejazd pośrodku, a my elegancko i z gracją skorzystaliśmy z tego zacnego zwyczaju ( bez mandatu).

Wyczerpani upałem, zjechaliśmy na stację, aby zatankować, ochłodzić się nieco zimną wodą i zjeść coś w końcu. Godzina późna, a my tylko na porannej kawie. Nic tak nie poprawia nastroju jak szybki, ciepły posiłek, kiedy jest się zmęczonym. Pałaszowaliśmy więc łazanki z kapustą w cieniu policyjnego wozu i jednego smętnego drzewka. Chociaż na co dzień nie spożywamy takich "cudów", wtedy wydawało nam się to nadzwyczaj pyszne, zupełnie jak kebab na dobrej gastrofazie.  

W miarę ubywających kilometrów przybywało chmur. Stare, chińskie przysłowie ludowe mówi: cumulus na niebie pogoda się zj*** .  Prawda to. Lunęło jak z cebra więc zjechaliśmy na tamtejszy MOP, aby założyć deszczowe ałtfity. Przeczekaliśmy największe natarcie deszczu pod daszkiem męskiej toalety pachnącej...bardzo źle, po czym wbiliśmy w nawigację adres najbliższego kempingu. 

Na moje szczęście, jechaliśmy teraz lokalną, spokojną drogą i  mogliśmy podziwiać tak zwany niemiecki ordnung. Pięknie zagospodarowane ogródki z zieloną, równo przystrzyżoną trawą, co prawda tandetne krasnale w prawie każdym, ale wierzcie mi, że jakoś tam pasowały. Obejścia bez śmieci i zbędnych gratów, śliczne domki z czerwonej cegły zbudowane praktycznie w jednej  linii. Trochę jak nie z tego świata. Na pewno nie z polskiego.  No i kompletny brak mieszkańców, chyba wszyscy Niemcy na wakacjach. ;) 

Na nocleg trafiliśmy do równie niezwykłego miejsca: ukryty za budynkiem głównym basen, równy trawnik, porządek, cisza i rój pomrowów, które musieliśmy poprzenosić, żeby móc rozstawić namiot. Widocznie po ulewie postanowiły wyjść na spacer na świeże powietrze. Najfajniejsza jednak była kobitka, która ten kemping prowadziła. Kojarzycie Janis Joplin? Ona żyje! Siedzi sobie w Niemczech i przyjmuje turystów. Przemiła, starsza pani z długimi do pupy, siwymi włosami, rewelacyjnie mówiąca po angielsku z mocnym amerykańskim akcentem, na nosie lenonkowe okulary i ewidentny styl: dzieci kwiaty. Już ją lubię. <3 <3 <3

piątek, 25 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 1




Musze przyznać, że sezon motocyklowy w zasadzie zaczęłam od wyprawy. W tym roku odpalałam mojego Trampka raptem 2 razy, z czego 1 musiałam wracać do domu po 40 kilometrach, bo padł moduł. Nic więc dziwnego, że szło mi jak po grudzie. Na szczęście w miarę upływu kilometrów, nabierałam  większej pewności i wprawy, chociaż brzęczące w plecaku słoiki nie dawały za wygraną i bezczelnie próbowały odebrać swym ciężarem moją radość z jazdy. 

Podążaliśmy radośnie w stronę Kostrzyna nad Odrą, pogoda dopisywała równie dobrze jak nasze humory. Zaszaleliśmy nawet zjeżdżając na obiad do greckiej restauracji Meteora, która okazała się być ... polską i to słabej jakości. Nic to jednak, gdy brzuszki pełne, a ochota na przygodę ogromna.

Na jednej ze stacji benzynowych zaczepił nas miejscowy motocyklista wypytując: "A gdzie?", "A na jak długo?", " A sami?" Przeprowadził dość wścibsko pełen wywiad i zaproponował, żeby rozbić się na polu namiotowym Woodstocku. "Nie... , przecież to już było?!" Odparłam pewnie, lecz z lekka nutką niedowierzania. Okazało się, że to mnie pomyliły się weekendy  i rzeczywiście, rozejrzawszy się dokładniej zobaczyliśmy masę kolorowych ludzi ciągnącą na festiwal. ( część już mocno ujaraną ;) )  

Kemping znaleziony przez nawigację był pięknie położony, a my akurat zdążyliśmy na zachód słońca. Jednak stosunek ceny do jakości usług w tym miejscu nie był wystarczająco proporcjonalny. Jak na PRL-owskie zagrzybione, stare ściany i kawałek łąki zdecydowanie liczyli sobie za wysoko. No ale, jedyny w okolicy, co się dziwić.

Wjazd na pole namiotowe był dla mnie wyczynem... żwir, piach i górka, a ja z tymi klopsikami... Do góry chyba nie polecę, najwyżej Ziółek zeskrobie mnie z gleby. Udało się. Ściągnęliśmy kaski i natychmiast obsiadło nas stado krwiożerczych komarów, szczęśliwie i to nie był kłopot, bo i antyrobala w psikaczu zabralimy. Rozstawiliśmy namiot, zjedliśmy kolację, wykąpaliśmy i cholernie ciekawi następnego dnia, zasnęliśmy jak małe dzieci.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - Wstęp




To był dla nas pracowity i nieciekawy rok. Zarówno w sferze zawodowej jak i prywatnej pojawiło się sporo zmartwień i problemów do rozwiązania. Do samego końca nie wiedzieliśmy czy w ogóle gdzieś pojedziemy, ale nadzieja była. Oboje uczepiliśmy się jej mocno, bo przecież w końcu należy się nam odrobina kompletnego chilloutu i udało się, klamka zapadła. Jedziemy do Norwegii!

Studiowaliśmy na szybko fora internetowe, przewodniki i albumy, pytaliśmy motocyklistów o rady, wszak na zimne tereny północne mieliśmy jechać po raz pierwszy. Nasze postępowanie okazało się niezwykle istotne, gdyż większość spostrzeżeń innych ludzi uratowała nasze tyłki przed zamarznięciem.  ;)

Ziółek zrobił w ekspresowym tempie przeglądy motocykli, nakupił smarów, łyżek do opon, zapasowych łatek i dętek, linek do sprzęgieł, świece, klej, tyrytytki i niezawodną taśmę do wszystkiego. W ostatniej chwili nabyliśmy też przeciwdeszczowe nakładki na buty i rękawice, porządne, ciepłe śpiwory, a także nowy kask dla mnie. Jak się okazało stary gniótł w czerep nie bez przyczyny... po prostu był za duży.  Nowy xlite mocno obciążył nasze wakacyjne konto, ale z drugiej strony, ryzykować życie i komfort wyprawy... Trudno, zamiast chleba z ketchupem, będziemy jedli sam chleb :P

Zdawaliśmy sobie sprawę, że tam dokąd zmierzamy ceny nie są przyjazne polakom. Nabraliśmy więc górę słoików z pulpetami, łazankami, bigosem itd. , chińskich zupek, pasztetów, konserw.... Wszystko co niezbędne do przeżycia, a i w miarę rozsądne ilości, aby móc to jakoś zapakować na Trampki. 

Niełatwe to było zadanie, jednak kilka lat doświadczenia pozwoliło nam sprawnie zabrać się na motki. Łukasz spakował do swojego kufra centralnego wszystkie techniczne graty, w moim natomiast standardowo znalazła się gar kuchnia ( kubki, sztućce, kuchenka, kawa, herbata, przyprawy ...) Do kufrów bocznych spakowaliśmy ciuchy, buty i kosmetyki pierwszej potrzeby.  Wielki, wodoodporny worek żeglarski pomieścił namiot, materace i śpiwory, a mały, górski plecak cały prowiant, garnek z pokrywką i patelnię. :D Dodatkowo mieliśmy jeszcze tankbagi, do których załadowaliśmy papierowe mapy, dokumenty i inne drobne pierdoły. 

Towarzyszący nam przy pakowaniu przyjaciele nie byli w najlepszych nastrojach, co lekko ostudziło nasz wyrywający się do podróży zapał. Przykro patrzeć kiedy najbliższe Ci osoby nie potrafią się porozumieć. Starali się jednak pożegnać nas najlepiej jak umieli, dostaliśmy ciepłe uściski, po kopniaku w pupę i ruszyliśmy. 

O matko!!! Krzyknęłam do siebie w duchu. Przecież ja się zabiję... Mój Trampek był tak mocno przeciążony, że kierownica latała na wszystkie strony, a ja razem z nią. Kompletnie nie dawałam sobie rady. Motocykl wyrywał się spod mojej kontroli jakby miał zupełnie inną wizję podróżowania. Do licha ... lipa.