Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 26 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 19







Zaopatrując się w sklepie na artykuły kolacyjne znów poszaleliśmy. Wydaliśmy jakieś 150 złotych na jednorazowego grilla, kiełbasę, chleb i piwo. Rozpustnie do koszyka dodaliśmy jeszcze kończący się już ketchup, żelki i czekoladę. A co! Ze śniadania został nam jeszcze słoik konserwowych ogórków. Po 2 tygodniach chińskich zupek i pasztetów, taka kiełba z grilla, oj to będzie coś. Mojego Małżonka zaczepił ktoś łamaną polszczyzną. Ukrainiec, który twierdził, że świetnie mówi w naszym języku tęsknił chyba za domem. Opowiadał nam jakąś skomplikowaną historię, i choć nasza mowa ojczysta jest zbliżona, niewiele z niej zrozumieliśmy. Szczerzyliśmy się tylko, by nie dać po sobie poznać, że nie mamy pojęcia o czym Pan tak ładnie do nas mówi. Na zewnątrz, inni Ukraińcy niespiesznie palili papieroski, a zobaczywszy nas uśmiechy wręcz automatycznie pojawiły się na ich twarzach. Ręce każdego z Panów sine od pracy, zbierali bowiem jagody, więc sok zostawiał bezczelny ślad na ich dłoniach. Pocieszający jest fakt, że zdecydowanie szybciej w tych lasach zebrać te drobne owoce, dlatego też ich 5 litrowe, plastykowe kubły, były wypełnione nimi po brzegi.  

OOO... . Finlandia?! Zatrzymaliśmy się przy znaku informującym , że właśnie wkroczyliśmy na terytorium państwa, i gdy przymierzaliśmy się do selfie, czwórka turystów z Hiszpanii dobiegła do nas. Gestami próbowali przekazać, że fota za fotę, my im, a oni nam. Wymieniliśmy też kilka słów: "You from?"  "Poland" " Oh. Cracow - beautiful, Ałic"- oczywiście chodziło Panu o Auschwitz, a mówiąc udawał, że płacze i wyciera łezkę z policzka. 

Robiło się późno, czas znaleźć jakieś miejsce na nocleg.  Ponieważ pogoda rewelacyjna, postanowiliśmy spać na dziko. Jednak każda leśna dróżka prowadziła do coraz to większej willi ukrytej wśród drzew. Błąkaliśmy się dłuższy czas, jedna ze ścieżek wiodła nad sam brzeg pięknego jeziora i już witaliśmy się z gąską, gdyby nie pałac, który wyrósł zza krzewów po prawej stronie. Uzgodniliśmy, że spytamy o zgodę na rozbicie namiotu, w sumie woda  dobre 500 metrów od domu, może się zgodzą. Na podjeździe stał wielki, odrestaurowany Chrysler i  nieduży jacht, w otwartym garażu było widać quada, a przeszklona weranda ukazywała bogactwo wnętrza. Hm... chyba nie ma szans. Po dłuższej chwili, drzwi otworzyła nam młoda dziewczyna, a zza niej złowieszczo ruszyły w nasza stronę dwa białe west terriery. Tak jak pomyślałam, a to teren prywatny, a rodzice się nie zgodzą... . No dobra, zabraliśmy się z podjazdu próbując odkleić się od obłaskawionych już psów.

Ziółek przestał się ceregielić, wjechał swoim Trampkiem przez las, wcześniej każąc mi zaczekać. Po kilku minutach wrócił po mnie i krzyknął tylko: "Dawaj!" Piękna polana, idealna na biwak. Zaparkowaliśmy i zdjęliśmy kaski, a nasze głowy obrosły w wielką komarzą poświatę. Galopem próbowałam odnaleźć w otchłani kufrów spray na robale, ale pchające się do oczu i uszu owady nieco utrudniały sprawę. JEST! Cały grillowo-fiestowy wieczór spędziliśmy w ich otoczeniu, ale lepsze takie towarzystwo niż niedźwiedź. :)

poniedziałek, 25 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 18




Ostatkiem sił dotoczyłam się na kemping. Sauna w sanitariacie! Po takim przemarznięciu od razu chciałam się w niej znaleźć. Niedbale rzuciłam graty na ławeczkę i ruszyłam, by sprawdzić czy aby na pewno działa, czy nie potrzeba jakichś cudownych monet do jej uruchomienia. Niestety była już wygaszana i nie przyniosła mi upragnionego ciepełka, spóźniłam się jakąś godzinę na tę przyjemność. Zupełnie za darmoszkę można było sobie w niej bezkarnie siedzieć codziennie od 17.00. Za to gorący prysznic, spod którego kompletnie nie miałam ochoty wychodzić, nieco załagodził sprawę.

Kiruna ( w której podobno czerwonowłosy Wiśniewski brał ślub z Mandaryną) była nadzwyczaj cicha jak na spore miasto. Leży na brzegu jeziora Luossajärvi, u podnóża gór Kiirunavaara i Saragossa, w których wydrążone są kopalnie rudy żelaza. Obecnie jedynie złoża Kiirunavaary (ponoć najrozleglejsze na świecie) są eksploatowane. W nieużywanych podziemnych chodnikach uprawia się grzyby shiitake oraz znajduje się muzeum kopalni. Istnieje tu też Instytut Geofizyczny, w którym naukowcy zajmują się badaniem zorzy polarnych. Jest to również ośrodek narciarski, kilkakrotnie organizowano tu zawody Pucharu Świata.

 Bardzo rześki i wietrzny, ale SŁONECZNY poranek. Statystycznie w środku lipca jest tu zaledwie 12 stopni, nic więc dziwnego, że panował chłodek. Nie to było istotne. NIE padało.  Humorki od razu skoczyły na wyższy level. Nauczona, że w tych rewirach pogoda jest tak zmienna jak kobiety, dla pewności założyłam na stopy nieużywane nakładki na rękawice. ( grube, ciepłe i chronią przed wilgocią, tym bardziej, że buty nie do końca wyschły, a nakładki nie miały szans w starciu z taką ilością opadów) Rewelacyjnie się jechało! Przyjemne promienie słońca, orzeźwiające powietrze i widoczki. Takie nasze Mazury. Tylko tłoku nie ma, a mnogość grzybów i jagód w lasach zakrawa na marnotrawstwo.

Śniadanie zjedliśmy przy sklepie spożywczym. Tuż przy Szwedzkiej wersji "Społem" stał sobie niechciany stolik i krzesełka, z których grzech byłoby nie skorzystać. Warunki są, czas jest ... będzie jajecznica i to na boczku! Zajęłam się gotowaniem, a Ziółek smarował łańcuchy i biadolił nad stanem bieżnika w oponach. Rzeczywiście nie wyglądało to najlepiej. Nie wiem co jest w Skandynawskim asfalcie, ale przyczepność dróg jest wprost proporcjonalna do zeżarcia gum. 

Zagadało do nas dwóch kolesi: pierwszy po szwedzku do dziś nie mamy pojęcia o co mu chodziło, był dość ekspresyjny, ale uśmiechnięty. Wymachiwał rękoma jakby chciał nam pokazać, że tam o ... jest dużo lepsze miejsce na posiłek. Cóż. Za późno. Drugi gadał na szczęście po angielsku, był niezwykle uprzejmy. Pytał skąd ten pomysł, że dwa motocykle, czemu po Szwecji, a skąd, a dokąd. Jednak we wszystkich pytaniach widać było żywe zainteresowanie i serdeczność. Życzył nam już tylko dobrej pogody i szczęśliwego powrotu do domu, a sam musiał wrócić do pracy. Jak przyjemnie.

Słonko grzało tak mocno, że musiałam pozbyć się dość dużej części cebulkowych warstw. Wydurniając się na pustych drogach, Ziółek nagle zbystrzał. Otóż dwa stada reniferów spotkały się na środku drogi na ustawkę. Doturlaliśmy się do nich na wyłączonych silnikach, aby nie spłoszyć zwierzaków. Największe z samców stały naprzeciw siebie z łebkami w dole i skrzyżowanym porożem, reszta otoczyła "zawodników". Czekaliśmy z ekscytacją na obrót wydarzeń, ale jeden z reniferów rozejrzał się, podszedł do stojących w bezruchu gagatków i jakby powiedział: " Dobra chłopaki nie robimy lipy publicznie, załatwmy to w zacisznym miejscu." Cała banda momentalnie przeniosła się w krzaczory po lewej stronie drogi. Zauważyłam też, że jeden z nich miał spory dzwoneczek na czerwonej tasiemce, czyżby uciekł Świętemu Mikołajowi z zaprzęgu i zszedł na " złą drogę'?

czwartek, 21 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 17



Weseli turyści z Hiszpanii, którzy obok nas zrobili sobie postój na małe co nieco, patrzyli na mnie jak na kosmitkę. Tylko , że oni mieli w aucie ogrzewanie. Oj pozazdrościłam im mocno. Do dziś zastanawiam się co jest gorsze: jechać w upale i nie mieć siły z powodu wysokich temperatur i palącego słońca, czy być w odwrotnej sytuacji, trząść się jak osika z zimna i nie móc kontrolować swojego ciała. Nie mniej, jakimś cudem udało się Łukaszowi zaparzyć herbaty, chociaż zdawało mi się, że trwa to wieki. Piłam słodki, gorący napój, rozlewając zawartość kubka nieco wokół. Złapałam trochę ciepła, a rozum nakazał się odrobinę  poruszać. Pajacyki, przysiady i bieg w miejscu. O dziwo, szybko odzyskałam zapał. Ruszamy dalej.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie uciekałam. Oboje zresztą dzidowaliśmy w kierunku Szwecji jak wariaci. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że poruszaliśmy się na północ razem z jakimś frontem atmosferycznym, który ciągnął ze sobą zła pogodę. Dwa tygodnie jazdy w prawie permanentnym, siąpiącym deszczu. Zastanawiało nas dlaczego wszyscy mówili, że Norwegię należy zwiedzać od maja do lipca. Teraz już wiemy.  I chociaż pierwotnie planowaliśmy dokładnie zobaczyć ten kraj, a resztą skandynawskich w linii prostej wrócić do domu, niefartowna aura zmusiła nas do ucieczki.

Próbowałam zapamiętać nazwy miejscowości, z najbardziej spektakularną scenerią, by móc kiedyś do nich powrócić i spojrzeć na nie na nowo, będąc w lepszej kondycji. Gdy przekraczaliśmy most łączący archipelag Lofotów ze stałym lądem nieco się wypogodziło. Nieśmiałe słonko ogrzewało nasze kostiumy, które zaczęły lekko parować. W końcu trochę cieplej. Oczywiście po drodze warunki meteorologiczne wielokrotnie jeszcze się zmieniały, ale dzięki temu mogliśmy oglądać niezwykły pokaz wielobarwnych tęcz.

Zaraz, zaraz to już Szwecja??? O kurczę, tak się rozpędziliśmy, że kompletnie zapomnieliśmy kupić standardowych magnesów na lodówki dla rodziny i przyjaciół. Cóż, otrzymają je z innego kraju. Ostatni etap podróży tego dnia był przyjemny. Nie padało, a rejon Laponii miał naprawdę nietuzinkowy klimat. Mimo iż ukształtowanie terenu różniło się mocno od stricte nordlandowych, to czuliśmy jakiś wewnętrzny spokój. Rzadko kiedy mijały nas jakieś auta, miliony sosen i  jezior dawały nam poczucie schronienia, a jednocześnie podstępnie zapewniały, że jesteśmy tam zupełnie sami. Piszę podstępnie dlatego, że kompletnie nie zwróciłam uwagi na znaki: uwaga dzikie zwierzęta i gdyby nie czujne, bystre oko Małżonka pewnie wjechałabym w reniferka, który ciućkał coś sobie po przebiegnięciu nam drogi.

środa, 20 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 16









Nie chciało nam się wyłazić ze śpiworów. Gdy tylko rozsunęliśmy suwak namiotu buchnęło w nas zimno. Ubrałam się we wszystko co tylko zmieściło się pod strój motocyklowy, a nie krępowało zbyt mocno ruchów. Złożyliśmy nasz wigwam i w drogę.

Na początku odwiedziliśmy wioskę o wdzięcznej nazwie A.( nad literką powinno być jeszcze małe kółeczko) Niewielka osada na samym końcu archipelagu, co ciekawe jej nazwa jest też ostatnią literą norweskiego alfabetu, a miejscowi zarządcy mają nieustanny kłopot z permanentnie kradzionym przez turystów znakiem informującym o początku miasteczka. W osadzie zachowało się sporo XIX wiecznych zabudowań,a wisienką na torcie są rorbuer. Stare chaty rybackie o czerwonym kolorze, służące niegdyś jako schronienie podczas zimowych połowów, dziś wynajmowane jako opcja noclegowa. Mieścinka kończy się tunelem i parkingiem, dalej oprócz wejścia na wzniesienie, z którego można podziwiać panoramę, nie ma nic.

Rozbroiła mnie różnorodność krajobrazu, na 170 km głównej trasy. Jechaliśmy wzdłuż E10 mijając  mikre wysepki połączone tylko główną drogą, niewielkie mostki zawieszone nad obłędnym błękitem wody, wysokie góry, piaszczyste plaże, masę ptactwa, małe domki i pozostałe po sztokfiszach (suszony na wietrze dorsz, specjalność tylko i wyłącznie tego miejsca) wszechobecne, drewniane żerdzie. Skoro jest tu tak pięknie przy tak parszywej pogodzie, to co musi się dziać , gdy świeci słońce, obłęd! Przeglądając zdjęcia i filmiki, muszę z przykrością przyznać, że z najbardziej malowniczego miejsca w jakim kiedykolwiek byliśmy, mamy najmniejszą ilość fotografii.

Naszła mnie też jeszcze jedna myśl, nic dziwnego, że Wikingowie byli tacy agresywni, mieli po prostu przesrane. Od 6 tysięcy lat wstecz nieustanny wiatr, chłód i wilgoć. No weź człowieku bądź spokojny, nie da się. Podobno w letnie słoneczne dni temperatura sięga tu 20 stopni, nie doświadczyliśmy. ;) Na termometrze widniała bezlitosna 8, a wietrzysko przenikało nas do kości.

Zjechaliśmy do sklepu po prowiant, nie jedliśmy jeszcze śniadania, a mnie mimo cebulkowych warstw odzieży i odpalonych na maksa hot gripów, zaczynało być naprawdę zimno. Zjedliśmy w sklepie. Na wystawie ogrodniczej tuż przy wyjściu, sterczały dwa krzesła ze stolikiem. Kulturalnie zasiedliśmy sobie, uważając żeby niczego nie zapaskudzić i nikt się nas nie czepiał, niektórzy spoglądali tylko z uśmiechem. Po posiłku ruszyliśmy dalej.

Chociaż głowa ciągle podążała na prawo i lewo próbując  nadążyć za zjawiskowymi pejzażami, to reszta ciała, prawie w bezruchu, doznawała ekstremalnej dawki chłodu. Było mi makabrycznie lodowato! Zatrzymaliśmy się pod stacją kontroli pojazdów, a moim wątłym truchełkiem wstrząsały konwulsje. Łukasz krzyczał do mnie; "Jedz cukier!", próbując uzmysłowić mi, że potrzebuję energii, by się ogrzać. Kuchenka prawie przestała grzać, gdy Ziółek próbował zrobić mi gorącej herbaty. Nie jadę dalej! Niech mnie stąd jakiś helikopter zabierze, mam to wszystko w nosie. Boże, ... jak mi zimno.

wtorek, 19 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 15








Noc była rześka, lecz spało się dobrze. Rano zaś mieliśmy kłopot z zagotowaniem wody na kawę. Zastanawialiśmy się czy palnik zawilgotniał, czy zwyczajnie popsuliśmy jakoś naszą polową kuchenkę. Ziółek zawyrokował, że chyba po prostu jest za zimno i gaz nie chce się rozprężyć. Miał stuprocentowa rację i jako sprytny polak ogrzewał butlę pocierając ją rękami niczym Alladyn próbujący wywołać Dżina ze swej lampy. 

Tego dnia mieliśmy rozgościć się na Lofotach, zrobić pranie, porządny obiad i ruszyć na zwiedzanie Karaibów Północy. Kłopotem okazał się być niezwykle porywisty wiatr i gwałtowne opady deszczu, które przychodziły falami ciskając w nas grube, mokre krople. Przeczekamy to. W pierwszej kolejności czyszczenie i suszenie ciuchów. Nastawiliśmy program w pralce i ruszyliśmy podziwiać otoczenie kempingu. Położone wśród skał zielone poletko, samo w sobie było zapowiedzią piękna tych terenów. Opatuleni w przeciw wiatrówki wdrapywaliśmy się na skały i przedzieraliśmy przez bagna. Nawet niebo stało się troszkę łaskawsze. Po przebieżce trzeba było wrócić i przełożyć ciuchy do suszarki, a na czas tego programu wróciliśmy do namiotu na gorącą herbatę. Znów kłopot z kuchenką, a za cienkimi ściankami namiotu , wiatr, zimno i deszcz. Ech... no szczęścia to chyba nam zbrakło na tej wyprawie. Przysnęło nam się.

Obudził nas głód, czym prędzej wsiedliśmy na moto, by zakupić coś pysznego na obiad i zdążyć przed kolejnym atakiem paskudnej aury. Jedynie w jeansach i kurtkach udaliśmy się do sklepu.  Tylko zaraz znowu niedziela. Jakiś czas błąkaliśmy się w poszukiwaniach, ale udało się znaleźć malutki butik z wszystkim i niczym o potwornych cenach. Miał być królewski obiad,a znów będzie spaghetti ze słoika. Oczywiście musieliśmy zmoknąć, a pomysł, żeby nie zakładać spodni motocyklowych okazał się być głupi jak diabli. Przewiało nas na maksa. Za to widoki obłędne, skały, strzeliste góry, rozjuszona wiatrem woda i mnogość kolorowych tęcz. 

Lipa. Przez rwące się co chwile wifi udało się sprawdzić prognozę pogody... . Nie była najszczęśliwsza. postanowiliśmy, że jutro przejedziemy po prostu główną drogą i uciekamy z Norwegii do Szwecji. Zwiedzanie wysp i zdobycie Nordkappu przy takich temperaturach i topniejącej w ekspresowym tempie forsy, przełożyliśmy na kiedy indziej. Dziś po prostu odpoczywamy.

Nocą przeżyliśmy chyba jakieś tornado. Nie dość, że potwornie zimno to wiatr próbował sprzątnąć nasz szmaciany domek z powierzchni ziemi. Stelaż tak mocno uginał się pod ciężarem wietrzyska, że pacał nas niemiłosiernie w głowy utrudniając spokojny sen. Mąż mój stwierdził, że ludzie którzy widzieli UFO tak naprawdę spostrzegli porwane z Lofotów namioty. ;)

sobota, 16 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 14

Zjazd z gór okazał się być zbawienny, zrobiło się znacznie cieplej, a mała łatka błękitnego nieba przedzierająca się przez gęste chmury tuż nad horyzontem dawała nam nadzieję, że może w końcu przestanie lać. Tak tez się stało, a nawet wyszło słonko. Na stacji benzynowej zrobiliśmy sobie gorącej herbaty i obserwując małą tancerkę w srebrnej spódniczce, która nieco zawstydzona nasza obecnością ukradkiem zjadała hot-doga, ciurpaliśmy boski, rozgrzewający napój.

Okolice Bodo znów zachwyciły widokami. Potężny masyw Siedmiu Sióstr, składający się z siedmiu szczytów ( z których najwyższy liczy 1072 m n.p.m.), skaliste wysepki, wąskie fiordy, turkusowa woda i piaszczyste plaże. Podobno jest też tutaj największe skupisko bielików na świecie, miasto nazywane jest gniazdem orłów. Rzeczywiście, udało nam się zobaczyć kilka tych majestatycznych ptaków.




Na prom dotarliśmy dość późno, nie zdając sobie sprawy, że to już ostatni tego dnia. Korzystając z opóźnienia, rozłożyliśmy prowiant na ławeczkach i zrobiliśmy kolację. Nagle ktoś zagadnął do nas po polsku. Mariusz, nasz rodzimy elektryk, pracujący w Norwegii od kilku dobrych lat, również motocyklista. Zaproponowałam może niezbyt apetycznie wyglądającą kanapkę z konserwą i ketchupem, ale chłopak skusił się tylko na parę łyków wody. Czułam, że chyba brakuje mu Polski, dużo mówił, za to same interesujące rzeczy. Na pokładzie kontynuowaliśmy rozmowę, ponieważ czekały nas trzy godzinny na cholernie bujającym promie, miałam się na czym skupić i nie myślałam o moim bulwersującym się żołądku. Słuchając licznych opowieści Mariusza " tuliłam" kryzysową torebkę, w nadziei, że nie będę musiała jej użyć. Opowiadał nam o Norwegach i ich stylu życia, o tym jak funkcjonuje to państwo, a także o moich ulubionych tematach wojennych. Nierozwiązane zagadki z drugiej wojny światowej, wspomnienia i opowieści czyichś dziadków są dla mnie niezmiernie interesujące. Dzięki niemu mogliśmy też skosztować narodowej,  pysznej, acz prostej przekąski: gofra z niezwykłym serem, niby słodki, niby wytrawny z lekkim karmelowym posmakiem. Oprócz tego, dostaliśmy jabłecznik i po dwie kawy. Głupio nam było, bo forsa się kończyła, a koleś funduje nam słodycze i kawusię z bufetu. Nawet nie mieliśmy okazji odwdzięczyć mu się za jego życzliwość. Mało tego chciał nas zabrać do siebie na nocleg. Nie chcieliśmy nadużywać jego dobrego serca, postanowiliśmy przekimać na pobliskim kempingu, tym bardziej, że skończył się zapas czystych skarpet. :P

Na Lofoty dotarliśmy około północy, ogromny księżyc w pełni świecił wyjątkowo mocno, chociaż tak naprawdę w ogóle nie zapadła noc. Panowała lekka szarówka, ale bez wytężania wzroku można było dostrzec w jak pięknym miejscu się znajdujemy. O dziwo podróż wygodnym promem zmęczyła mnie bardziej niż jazda motocyklem. Szybka kąpiel w czyściutkim sanitariacie i ba ! radyjko grało same hity.

środa, 13 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 13

Zgadnijcie co nas rankiem przywitało? Tak jest ... deszcz. Doszliśmy do niemałej wprawy w pakowaniu mokrego namiotu, zastanawialiśmy się czy jak będzie suchy to będziemy potrafili go złożyć. ;) Mnie zaczęło to nawet bawić, natomiast zapał Łukasza jakby zgasł. 
Przyzwyczajeni do spektakularnych widoków, nieco nudziliśmy się tego dnia. Byliśmy w okolicach Trondheim i jakoś tak płasko i polsko. Złote resztki słomy na polach, a często niektórzy nie przystąpili jeszcze do żniw, więc przyglądaliśmy się łanom zbóż pochylonym od wrednego opadu. Małe gospodarstwa ukryte gdzieś wśród drzew sprawiały wrażenie opuszczonych, gdzie ci wszyscy ludzie są. Nie pierwszy raz wydawało się, że Norwegów po prostu nie ma, albo giną gdzieś w tej połaci ziem.

Jechało się nudno, a jak jest nudno to najlepszym sposobem jest śpiew. Dzięki Bogu nie mamy interkomu, bo Małżonek zdążyłby już ogłuchnąć od mojego repertuaru, a jest on szeroki. Poczynając od klasycznego o sole mio, po pieśni religijne, do popu,  na metallice kończąc. :D Hitami które jakoś wyjątkowo utknęły mi we łbie tego roku były 'Shape of you' Ed'ka i Mikromusic 'Takiego chłopaka'. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Któregoś roku męczyłam refren piosenki Pani Grzeszczak, chociaż kompletnie nie znam jej dokonań muzycznych. Tak oto lało coraz bardziej, a ja gibając motocyklem na boki, wyśpiewywałam sobie jak najbardziej nawalony weselnik.

Dzień minął szybko i bez atrakcji. Nieduży kemping na który trafiliśmy zdawał się być niegościnny. Ludzie patrzyli na nas jak na UFO, a Pan właściciel zimny jak martwa ryba w przeręblu. Dopiero następnego dnia odwzajemnił uśmiech i był jakiś życzliwszy, z resztą inni goście też. Może to ta pogoda na wszystkich działała przygnębiająco. Ziółek był wręcz wściekły. Przyznał, że zdawał sobie sprawę z niesprzyjających warunków, ale nie spodziewał się, aż  takich.







Kolejny dzionek prawie niczym nie różnił się od poprzedniego, no może atrakcji więcej. Wszak zdobyliśmy koło podbiegunowe. Było tam tak zimno i wietrznie, że nawet nie zdejmowałam kasku, bo bałam się, że urwie mi głowę. Niemniej zrobiliśmy kilka fotek i połaziliśmy odrobinę po terenie. Co prawda poza znakiem, że oto przekraczasz równoleżnik 66* 33' i restauracją była tam tylko "kamienna wioska". Turyści układają kamyczki w stosiki, by zostawić po sobie pamiątkę i móc kiedyś wrócić w to miejsce. Muszę przyznać, że pasowała do księżycowego, bezludnego krajobrazu. My oczywiście również dołożyliśmy swojego otoczaka. :) 
Wzdłuż koła podbiegunowego rozciąga się też park narodowy Saltfjellet-Svartisen, płaskowyż porośnięty przez rzadką arktyczną roślinność, z wiecznie zalegającym śniegiem. Ponoć przez wieki polowano tu i wypasano renifery. 
Zaczynało mną telepać, jedziemy dalej.

wtorek, 12 września 2017

Deszczem w oko -Skandynawia - 12




Łukasz próbował mnie jakoś pokrzepić, a ja nie chciałam znów pchać się na tę drogę. Łzy cisnęły do oczu, znowu przepaść i sznur aut. Nie jadę. Nie mieliśmy jednak wyjścia, musiałam pokonać tę trasę jeszcze raz. Kurczę, Mąż miał rację. Strach miał tylko wielkie, zeszklone gały. Turlając się w dół, przykleiłam się do skał, a przerażające urwisko było odsunięte ode mnie o szerokość jezdni. Tylko wolno toczące się samochody nie pozwoliły cieszyć się z zakrętów. Skamieniałe mięśnie delikatnie się rozluźniały i ja powolutku zaczynałam czuć się lepiej. Pomyślałam wtedy, że powinnam zmienić podtytuł bloga na: Wariatka i masochistka próbuje zawojować Europę na motocyklu. No bo kto, to przy zdrowych zmysłach, świadomie wjeżdża i wchodzi w miejsca których się lęka?! :)

Kierunek Bodo, miejsce w którym odpływają promy na Lofoty, które bardzo chciałam zobaczyć, ale jeszcze ponad tysiąc kilometrów do pokonania. Póki co, pędziliśmy tym samym kawałkiem trasy co do Drabiny Trolli, krajobrazy równie cudowne co w poprzednią stronę, nawet słońce świeciło, byliśmy zachwyceni. Na jednej z zatoczek turystycznych zrobiliśmy sobie norweską zupkę chińską (smak ten sam ;) ) i z niepokojem zerkaliśmy na piętrzące się tuż nad horyzontem czarne chmury. Dogonią nas, czy nie dogonią, oto jest pytanie.  Odkryliśmy, że mamy przerwę obok przystanku kolejowego. No jak tu przejedzie jakiś pociąg, to nam te zupki odfruną w dal. Przejechał i szczerze? Zrobił to prawie bezszelestnie i cichutko, jakby był duchem. 

Wiecie jak rozpoznać, że mimo upływu lat ciągle kocha się drugą osobę? Między innymi po tym, że nadal potrafi rozśmieszyć Cię do łez. Pałaszując pokarbowane kluchy, Ziółek doznał olśnienia: "Taki Kolumb to musiał mieć cojones ze stali, brał co miał i heeej ruszał w świat w nieznane szukać nowych cywilizacji."Nie wiem jaki ciąg myślowy odbył się w Jego głowie, ale urzekło mnie to wyznanie wśród ciszy przecinanej kluskowym siorbem.

Moje ciało doskonale pamiętało poranną walkę z zakrętami i muszę przyznać, że czułam dyskomfort, tym bardziej, że dzisiejszy kurs był w miarę suchy i słoneczny. Oczywiście nie cały dzień, nie myślcie sobie, nie, nie, nie. :D Promienie ciepła ogrzewały nasze buzie, pomimo że wielka pomarańcza schodziła już za widnokrąg. Było tak niesamowicie zielono.  Wielki łoś, który dreptał po asfalcie, chyba też cieszył się, że nie pada.  Czas poszukać noclegu. Kolejny raz wyszło na jaw, że nie tak prosto znaleźć odrobinę płaskiej gleby na rozstawienie namiotu. Po dłuższych perturbacjach wylądowaliśmy na kempingu, a zasypiając "mordowaliśmy" się nawzajem: " Zjadłbym schabowego", "a ja kluski ziemniaczane z boczkiem i twarogiem". Wyliczanka trwała jakiś czas, aż oboje pogrążyliśmy się we śnie. Noc była cholernie zimna, a pociągi mknące co chwilę za płotem już zupełnie nie tak ciche jak "pociąg duch".   

poniedziałek, 11 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 11












Oj, szybciutko brałam kąpiel. Nie tylko bałam się, że zaraz zasnę w mokrych ciuchach, ale też, że się przeziębię, a potem Ziółek będzie musiał zrobić coś z moimi " zwłokami". Niefortunnie dla mnie, jakaś mimoza wykorzystała większość gorącej wody, cała toaleta zachlapana i parno jak w saunie. Przykro, gdy ktoś myśli tylko o sobie, ale co zrobić. Wzięłam ciepławy prysznic, przebrałam się w suche ciuszki i hop do śpiworka. Łukasz odgrzewał właśnie zawartość jednej z norweskich puszek. Obrazek na etykiecie sugerował coś jakby fasolkę po bretońsku. Rzeczywisty wygląd nas jednak mocno rozczarował. Do dziś nie wiemy co to było, ale gdy człowiek głodny i zmęczony nawet paskudztwo przejdzie mu przez gardło. Za to zasnęliśmy z pełnymi brzuszkami jak dwa kamienie na dnie oceanu.

Rano ucięliśmy sobie pogawędkę z Ayman'em, kolesiem który dwa miesiące podróżuje na moto po Skandynawii. On zaczął jednak od Szwecji i Finlandii i dopiero zaczynał przygodę z Norwegią. Nie wiem czy to my mamy takiego pecha, ale z tego co mówił jemu pogoda sprzyjała. Opowiadał co zobaczył i miałam wrażenie, że dużo nas łączy. Z nieustającym uśmiechem na twarzy relacjonował swoje przygody, namalował nam słowem krajobrazy, które były jeszcze przed nami. A na wieść , że w Laponii stada reniferów czekają przed sklepem spożywczym na selfie z turystami, mój Małżonek gwałtownie się rozbudził. ;)

Szybko się zebraliśmy, wszak czekała na nas największa motocyklowa atrakcja: Droga Trolli. Mknęliśmy przez okręg More og Romsdal, chyba najbardziej baśniowy teren Norwegii, przez który udało nam się przejechać. Skaliste wysepki, ostre granie, wysokie góry i  Geirangerfjord. Kraina elfów czy co?! Napiszę tylko: PRZEPIĘKNIE, bo wierzcie mi żadne słowa, ani fotografia nie oddadzą tego co można zobaczyć na własne oczy. Bodaj Jo Nesbo napisał w jednej ze swoich książek: "... to właśnie tutaj Bóg rozpoczął swoje dzieło stworzenia i tyle czasu zajęła mu praca nad przyrodą doliny Romsdalen, że resztę świata musiał tworzyć w pośpiechu, by zdążyć do niedzieli."

Sunęliśmy winkielkami pod sam główny punkt wycieczki i tak nie rozmarzyłam, że nie zauważyłam jak Ziółek skręca i się zatrzymuje, ale zdążyłam wyhamować i podążyć za nim. Podekscytowany znakiem drogowym: uwaga trolle, nie zauważył, gdy schodził z Trampka i pacnął mnie kufrem, a ja walcząc z siłą grawitacji próbowałam utrzymać moto zamiast dać się powalić na ziemię. Naciągnęłam sobie mięsień i coś chrupnęło w nadgarstku, lecz udało się utrzymać równowagę. Żelazny punkt wycieczek, fota z Trollem i dzida na górę. Przyznam, że atrakcja mnie nie urzekła: po pierwsze ilość turystów nie pozwalała na rozwinięcie jakiejkolwiek prędkości i było zwyczajnie tłoczno, po drugie lęk wysokości znów próbował obezwładnić moje chude ciałko. Jedenaście ostrych zakrętów pokonywałam jak uczniaczek na pierwszej lekcji jazdy motocyklem, znów spięta i wystraszona. Świadomość, że od przepaści dzieli cię tylko podwyższony krawężnik, a na wprost nadciąga wielki kamper, gotowy zepchnąć cie w dół, paraliżowała mnie jeszcze bardziej. Udało się, i wiecie co? Fajnie tam na górze. :D Mieliśmy całkiem dobrą widoczność, ponoć trafić tam ładną pogodę to jak wygrać w totka. Problem w tym, że trzeba było zjechać tą samą drogą.