Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 października 2016

Trampkami przez Polszę. "12"

Sturlaliśmy się z górki z powrotem na dół nie patrząc już na widoki i zatrzymaliśmy się przed pierwszym, lepszym pensjonatem. Sympatyczna Pani wskazała na pokoik i twardo trzymała się ceny wynajmu, pomimo iż w miasteczku pustki. Nic to. Zdenerwowana zachowaniem pijanego Górala, chciałam się już tylko umyć i zjeść w knajpie jakiś porządny podhalański posiłek. 
Szybciutko ruszyliśmy do drewnianej chaty stojącej nieopodal naszego lokum. Już od progu roznosił się aromatyczny zapach kwaśnicy, który przywitał nasze wygłodniałe brzuchy.

Starszy Pan Kelner był niewątpliwie atrakcją tej restauracji. Pojawiał się i znikał, i chociaż na początku w knajpce siedzieliśmy tylko my, to ciężko było się z nim porozumieć. Kiedy już zebrał nasze zamówienia dołączyła do nas  grupka młodych ludzi. Z ich zachowania widać było, że nie pierwszy raz mieli zamiar konsumować tam posiłek. Z ich podszeptów wywnioskowaliśmy, że to  jakie danie się otrzyma jest tu loterią, gdyż starszy Pan Kelner niczego nie zapisuje na kartce i wszystko mu się miesza. I chociaż w każdym innym miejscu człowiek pewnie wyłożył by mu jakiegoś bulwersa i wykład o tym jak powinien zachowywać się takiż właśnie Pan, nikt nie śmiał odezwać się nawet słowem, może to magia gór, a może po prostu sam Pan Kelner miał w całym swym zakręceniu tyle uroku, że nikt nie chciał go odkręcać.

Dzień Dziwaka, dosłownie.

Wypity do obiadokolacji browarek rozłożył nas kompletnie. Biegiem wróciliśmy do pokoju i przykładając głowy do miękkich poduszek, zasnęliśmy w przeciągu kilku sekund. 

Spaliśmy długo, nawet bardzo długo. Nasze kostki i gnatki zmęczone remontem i podróżą, widać potrzebowały solidnego snu w miękkim łóżku. Łukasz wyszedł na balkon poobserwować Pana Właściciela jak kładzie szalunki na fundament ogrodzenia i rzekł: "proszę Pana, Pan dzisiaj tego nie zalewa, ma dziś padać". "Ej Panocku, toż to zadnej chmurki na niebie nie widać, to z cego by ten descyk spadł". Odparł nieco obruszony Góral.
Wzięliśmy ożywczy prysznic, a potem był czas na pyszne, gorące śniadanie. Najedliśmy się do rozpuku: wiejska kiełbaska na ciepło, soczysty pomidorek ze śmietanką, gotowane wiejskie jajka, ależ to tam smakowało, zalaliśmy to wszystko kawą i postanowiliśmy ruszyć na górski spacer. 

Ciężko się dreptało z wypełnionymi żołądkami, ale słońce, rześkie powietrze i widoki umilały nam wędrówkę. Niestety jak dwa ostatnie osły nie wzięliśmy ze sobą wody, więc szalona temperatura zmusiła nas do powrotu. Całe szczęście. Krótko po tym jak dopełzliśmy spragnieni do pensjonatu, z nieba lunął przeraźliwy deszcz. Burza rozszalała się na dobre, mocno dudniące grzmoty i rozbłyskujące na szczytach pioruny uziemiły nas w pokoju. Dopiero późnym wieczorem przestało lać. Wyskoczyliśmy więc szybciutko po zaopatrzenie do sklepu
Z nudów włączyliśmy telewizor. Obejrzeliśmy na naszym pokojowym TV  dokument o Ince i Zagórczyku, w sumie z przypadku, bo do wyboru mieliśmy kanał pierwszy,pierwszy i śnieżący pierwszy. Nie narzekaliśmy, bo rzeczywiście film wciągnął nas mocno, a emocje o jakie nas przyprawił, były przyczynkiem do długiej nocnej rozmowy.

Zdecydowaliśmy też, że nasze tegoroczne tempo jest bardzo powolne, a czas który nam został na podróżowanie i odkrycia dramatycznie się kurczył. W związku z tym, z bolącymi serduszkami wykreśliliśmy z listy odwiedzin ukochane Bieszczady.


wtorek, 11 października 2016

Trampkami przez Polszę. "11"


W nocy przepychaliśmy się z Ziółkiem walcząc o miejsce na materacu, w rezultacie, któreś z nas spało na zimnej ziemi. Rano nie obyło się bez dyskusji, kto kogo spychał z wąskiego, prowizorycznego łóżeczka. 
Marta ciągle dopytywała kiedy w końcu wstaniemy, a kiedy podnieśliśmy zziębnięte tyłki by wstać, przybiegła  do nas radośnie. Nastąpiła kontynuacja rozmów przy kilku kubkach gorącej kawy. Pomimo, że pogoda dopisywała w dzień, wieczory, noce i ranki nieustannie przypominały, że wakacje spędzamy w Polsce.   

Nasz wyjazd opóźniał się w bardzo sympatycznej atmosferze. Krysia pomagała mi w złożeniu namiotu, podczas gdy Łukasz się kąpał, a jej mąż zabrał dzieciaki nad rzekę. Rozprawiałyśmy o typowo kobiecych sprawach, nie mogąc przestać. Dopiero Maciek uświadomił mojej rozmówczyni, że tego dnia też mieli wyjechać, a ona zamiast korzystać ze słońca gada i gada. :) 

Oczywiście wyjeżdżaliśmy podczas największego wzrostu temperatury. Pożegnaliśmy wszystkich obozowiczów, a naszej zaprzyjaźnionej katowickiej rodzince pomachaliśmy przejeżdżając przez malutki most. Uśmiechy od ucha do ucha i w drogę.

Tego dnia zmierzaliśmy w ukochane Tatry, bardzo długo nie odwiedzaliśmy tych rejonów, więc radość z tego faktu gotowała się w naszych serduszkach kipiąc błyszczącymi oczami i szerokim bananem  na twarzy.  Przejazd przez Bielsko Białą i Żywiec nas porządnie zmęczył - gorąco, korki, duży ruch i cuchnące spaliny. O jeżu mój kolczasty... . Mały postój przed supermarketem przywrócił siły. Mąż mój zaopatrzył nas w apteczki, gdyż część trasy mieliśmy przejechać przez Słowację. Przy okazji zakupił też cudownie zimne LODY. Smakowały  obłędnie dobrze.

Kiedy naszym oczom ukazała się panorama Tatr, a ilość zakrętów przybrała na ilości, czuliśmy się jak w niebie. Delikatne, białe obłoki, zielone hale pełne owieczek i szare lecz majestatyczne góry. Piękna nasza Polska cała! Zwolniliśmy i bujając się na licznych winklach, poczuliśmy jak bardzo można tęsknić za miejscem, które się kocha i jak dobrze czuje się człowiek, gdy w to miejsce wraca.

Ogłupieni widokami, zboczyliśmy z trasy nie wiadomo kiedy. Zatrzymaliśmy się i siedliśmy nieopodal remizy strażackiej w miejscowości Suche, by zdjąć kaski i rozprostować nogi. Znikąd pojawił się młody kompletnie, nawalony góral. Usiadł obok nas bredząc coś pod nosem. Usłyszał nazwę Małe Ciche i momentalnie zaczął tłumaczyć nam kierunek jazdy. Chwilę później usłyszałam jak podrywają pijani górale... "Ale ty ładno jesteś, jakbyś ty miała ze dwa roki mni to bym się tobą zaopiekował. ( chwila na pokiwanie się w alkoholowym transie) Jak bym cię przewiózł samochodem, to na pewno by ci się spodobało." Łukasz zaczął protestować, ale chłopak kontynuował nie zważając na oburzenie mojego męża.  Młody zmienił nagle temat mówiąc: " Żem się ostatnio na motorze wydupcył" i pokazywał swe rany cięte i szarpane. Biadolił również o swoim pracodawcy oszuście, a my baaaaardzo szybko zaczęliśmy uciekać. ;) 

Na miejscu docelowym spodziewaliśmy się tłumów, ale zaraz zaraz ...przecież to już koniec wakacji, dlatego takie pustki. Krążyliśmy jeszcze po prawie bezludnym miasteczku w poszukiwaniu noclegu. Zapowiadano załamanie pogody w związku z tym teraz szukaliśmy pokoju z pięknym widokiem. Wspinaliśmy się powoli pod górę mijając kilka znaków informujących o wolnych miejscach, ale ciągle byliśmy za nisko. Nagle skończyła nam się wąziutka droga. Cholera jak ja mam tu zawrócić?! 

Motocykl zjeżdża, bo stopień nachylenia duży, a mnie brakuje już siły. Łukasz zwinnie wywinął na wyłożonym kostką podwórku, a ja stałam jak ostatni mongoł w miejscu. Zebrałam się w sobie i spróbowałam tego co Ziółek. Jak grom z jasnego nieba, z ślicznego domku wypadł wprost na mnie, tym razem stary, nawalony góral bardzo konkretnie wyrażając swoje niezadowolenie, z naszej obecności na jego podjeździe. Stanęłam jak wryta. 

Starałam się Pana jakoś przeprosić, tłumacząc się moją nieumiejętnością, ale otumaniony alkoholem nie przyjmował do wiadomości absolutnie żadnych wyjaśnień. Bałam się, że podejdzie i mnie przewróci, poza tym przez jego krzyki straciłam wszelką motywacje do podjęcia próby bezpiecznego zjazdu z tego wzniesienia. 

Poirytowany moją bezradnością Łukasz, zeskoczył ze swojego Trampka i natychmiast wyratował mnie z opresji. Nie cierpię kiedy ktoś jest chamskim gburem, rozumiem, że facet mógł się zdenerwować. OK, ale gdy ktoś się kaja, przeprasza i chce szybko naprawić błąd powinno się być człowiekiem. Do oczu napłynęły mi łzy.

sobota, 1 października 2016

Trampkami przez Polszę. "10"

Potworny upał zmusił nas do zakupienia porządnie schłodzonej wody w markecie. Ziółek skoczył do sklepu, a ja zostałam w cieniu na parkingu. Jakiś stojący nieopodal facet w oplu, przyglądał mi się badawczo. Udając, że nie widzę jego wzroku grzebałam w telefonie odkrywając fejsbuniowe nowości. W końcu facet pękł: " Ręce pani nie bolą od jazdy?" zapytał nieśmiało. Kurczę, pomijając zaliczenie gleby kilkadziesiąt minut temu, to w sumie nie - pomyślałam i tak też odparłam.  W zeszłym roku przecież opracowałam cały zestaw ćwiczeń rozluźniających nadgarstki i kręgosłup podczas jazdy :P. Później padały pytania o wiek mojego motocykla i spalanie. Odpowiadałam równie spokojnie jak Pan pytał, po czym Małżonka szanownego Dżentelmena wróciła z zakupów, a Pan prawie bezszelestnie pożegnał się ze mną szybkim machnięciem ręką, jakby w obawie przed swoją kobietą. 
Łukasz dziarsko wyszedł ze sklepu ze swoją zimną zdobyczą, zrobiliśmy kilka porządnych, łapczywych łyków i ruszyliśmy dalej.

Trasa prowadziła przez mało przyjemne drogi, duży ruch, mnóstwo aut, smród spalin. Jakoś tak jechaliśmy bezwiednie przed siebie. Jakiś kretyn w chevrolecie uczepił się mojego "tyłka" tak blisko, że byłam pewna, że w przypadku hamowania awaryjnego rozjechałby mnie i zostałaby jeno mokra plama. Następnie wjechaliśmy na mniej uczęszczane uliczki , lekko kręte , a widoki coraz wyższych wzniesień koiły nasze oczy. Ponieważ na świecie nie brakuje młodocianych kozaków, chcących popisać się przed swoją wątpliwą Lejdi, również i Mój Mąż miał obawy, gdy szalony kierowca audicy ledwo zmieścił się w zakręt, jadąc wprost na niego.

Ten wieczór miał być zły. Lekko zziębnięci po upalnym dniu i dość chłodnym wieczorze dobiliśmy do Brennej próbując ominąć masę ludzi, wyłażących zza każdego rogu tej miejscowości. Okazało się, że w gminie są dożynki i multum miejscowych zjechało na to wydarzenie. Karuzele, prowizoryczne strzelnice, stragany z chińskimi podróbkami  wszystkiego, zapach cukrowej waty, obwarzanków  i powódź ludności... Dotarliśmy na kemping, w końcu! Ale za to nikogo na recepcji. Czekaliśmy i nic. Dzwoniliśmy i nic.
Bardzo chciałam się już umyć i pójść spać. Recepcjonista w końcu odebrał telefon i twierdząc, że nie chce przeludniać swojego królestwa, kazał nam szukać noclegu gdzie indziej. Nie dam rady, jest ciemno, jestem zmęczona, jest mi zimno - żadne z błagań nie pomogło. Chcąc nie chcąc musieliśmy na nowo przedrzeć się przez tabuny próżności i znaleźć miejsce na rozstawienie namiotu w innym miejscu.  

Pokierowani przez malutka kartkę, na której zamieszczone były nazwy innych kempingów w tej okolicy, skierowaliśmy się na ulicę Krzywonek. Uroczy, zadbany, mały biwak z dala od sielskiej atmosfery dożynek. Zostajemy! Łukasz pojechał po prowiant do Biedry, a ja rozstawiłam namiot, dzięki pomocy serdecznego Pana i jego córeczki. Od słowa do słowa i niemiły wieczór zamienił się w zacną pogaduchę. Maciek, Krysia, Paweł i Marta- katowicka rodzinka o wielkim serduchu. Nie pamiętam kiedy tak dobrze rozmawiało nam się z kompletnie obcymi ludźmi. Przestało mi przeszkadzać zmęczenie i zimno. Inni obozujący również byli dla nas wyjątkowo życzliwi i uśmiechnięci. Zajadając resztki suszonych owoców od Grzesia i popijając piwo biesiadowaliśmy do późnych godzin nocnych, aż wreszcie wszyscy zgodnie postanowili, aby pójść spać.