Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 27 września 2016

Trampkami przez Polszę. "9"





























Ziółek wstał ochoczo i zaparzył porannej kawy. Dobrze mi się spało więc niechętnie wytoczyłam się z namiotu. Uśmiech na dzień dobry dla niewyspanych Niemców-sąsiadów i łyk gorącego napoju. Siedziałam jak zahipnotyzowana patrząc co dzieje się wokół. Alejka kasztanowców w świetle przedpołudnia równie leniwie jak ja machała gałązkami. Rosa nagromadzona na trawie podczas zimnej nocy, parowała od narastającego ciepła, utrzymując w powietrzu delikatną mgłę. Niedaleko przemknęła wystraszona mysz. Wszechobecny był dźwięk budzących się ludzi, rozsuwanych suwaków, pobrzękujących garnków, szeleszczących folijek z przygotowaną strawą, a na drzewach niezmiennie siedziały ptaki, świergoląc zapewne o końcu lata.

Dochodziło południe zanim wykąpaliśmy się i złożyliśmy nasz biwak. Słońce coraz wyżej na niebie pośpieszało nas, by w końcu ruszyć przed siebie.  Do Zamku Moszna mieliśmy jakieś 50 kilometrów, rzut beretem. 
Na miejsce dojechaliśmy szybko, lecz nie z tej strony, nawigacja nie tylko nas, wprowadziła w błąd. Korzystając z chwilowego postoju zjedliśmy śniadanie, jak zwykle na moim Trampkogarkuchni, a co jakiś czas turyści pytali nas czy to tu jest wejście, bo GPS im kazał tutaj. :) Po szybkich kanapeczkach i my nabraliśmy mocy na zwiedzanie. Krótkie zawirowania z parkingiem nas lekko poirytowały: "tu nie można, bo wesele", "a tu nie można po parking hotelowy", "a tu trzeba zapłacić" ( niemało), "a tutaj nie można, bo konie bedo szły". Losie kochany, dwa małe motocykle, a tyle zamieszania. Wreszcie zaparkowaliśmy nieco dalej, ale za to w pięknym cieniu koło budki z kiełbaskami, której właściciel, poza rzecz jasna propozycją konsumpcyjną, zagadywał nas o nasze podróże, opowiadając również o swoich.

Nader często odnoszę wrażenie, że w naszym kraju nieodpowiedni ludzie zajmują się nieodpowiednimi rzeczami. Jak można bajkowy pałac ogrodzić starą zieloną siatą. (!) Dramat. Widzisz sobie taką budowlę, przenosisz się w pamięci do Disney'owskich  opowieści, a tu ... zielona kupa.  
Rozśmieszyło nas też wejście na teren budowli, za niewielką co prawda, ale jednak opłatą można było sobie pochodzić wokół i podziwiać, a wejście do środka to już zupełnie inna kwota.  :) Nic to. 
Przy drzwiach recepcji przywitał nas wypoczywający w cieniu, rozleniwiony i zupełnie nie przejmujący się tabunami ludzi kocur.  

Ponieważ wejście na zwiedzanie tylko z przewodnikiem, mieliśmy chwilę na toaletę i obejrzenie oranżerii. Zdziwił mnie fakt, że dawna poczekalnia dla gości została przekształcona w żwawo funkcjonującą kawiarnię, zapełnioną po brzegi. Kolejny kapitalistyczny punkt zarobku, takie czasy.  Zwiedzanie zaczęło się właśnie od tego miejsca i przyznam, że nie było mi komfortowo próbując usłyszeć o czym mówi Pan Przewodnik wśród dźwięków rozmów, brzęczących filiżanek i odgłosów ekspresu do kawy.

Zgadnijcie co znajdowało się w tym zamku? Tak ...szpital dla znerwicowanych. Zupełnie jak w poprzednich budowlach, i tu wszystkie dobra zostały skradzione i wywiezione Bóg tylko wie dokąd. W bibliotece ostały się ogromne, drewniane szafy, których najprawdopodobniej  nie zdołano wywalić za okno i zrobić z nich wielkie ognisko. W Sali pod Pawiem( kiedyś Sali Lustrzanej, gdzie damy stroiły się przed imprezami) i Sali Balowej ostały się jedynie okruchy przeszłości.  Zostało tylko to czego nie dało się szybko wynieść lub zniszczyć, czyli zdobione sufity i ściany. Najbardziej okazałym wnętrzem był Gabinet Pana, gdzie można było usłyszeć najwięcej ciekawostek związanych z próżnością i ogromnym ego właściciela. W kaplicy zamkowej dzieła zniszczenia dokonali radzieccy żołnierze urządzając sobie stajnię dla koni. Wewnętrzna część rezydencji nie powalała, ale za to zewnętrzna... Ogrom wspaniałości. Poza mierżącą mnie siatką, teren był zadbany, przystrzyżona trawa, tryskające fontanny, zabytkowe dęby, ławeczki, no i oczywiście sam zamek. Po wyjściu ze zwiedzania, trafiliśmy na dziedziniec skąd można było zobaczyć pierwotną część pałacu, a później dobudowane do niego skrzydła z wieżami. Odeszliśmy nieco dalej, by usiąść w cieniu i strzelić kilka panoramek.

Wracając do motocykli ktoś nas zaczepił, co to za ludzie? Okazało się, że to zupełnie nie znana mi rodzina Mojego Ziółka. Góra z górą się nie zejdzie, a ...
Fajnie było ich poznać, pozytywni, uśmiechnięci ludzie. Pozdrawiam serdecznie, jeśli czytacie. Wspólna rodzinna fota i w drogę. 

Ziółek zaszedł jeszcze do toalety, a ja wróciłam przed recepcję, gdzie w tym samym miejscu ciągle leżało wymięte kocisko. Usiadłam na ławce, a obok mnie kobitka z psiakiem. Ucięłyśmy sobie drobną, ale miłą pogawędkę o niczym. 

Zbieraliśmy się w drogę. Ruszając mój motocykl nieco się stoczył i kufrem zaczepił o płot. Przeważył mnie choć z całych sił starałam się go utrzymać. Gleba. Na szczęście ucierpiał jedynie prawy gmol i mój waleczny nadgarstek. 

piątek, 23 września 2016

Trampkami przez Polszę. "8"














Upał dawał nam się we znaki. Zastanawiam się jak to jest możliwe, że w zeszłym roku przejechaliśmy tysiące kilometrów i tam skwar nie dokuczał aż tak bardzo. Kwestia wilgotności powietrza czy co?! Sytuacji nie poprawiały auta, wolno ciągnące się, gęste sznurki samochodów nie dawały szansy, by je sprytnie wyprzedzić i pognać dalej.

Było już późnawe popołudnie, temperatury nieco odpuściły, a my na trasie mieliśmy jeszcze pałac w Kamieńcu Ząbkowickim. Na szczęście skręciliśmy na jakieś boczne, wiejskie dróżki, więc i czterokołowce przestały wnerwiać. Grupa robotników na starym Starze, dostrzegłszy nasze Trampeczki, machnęła nam radośnie lewą w górę. Chociaż teraz już jechało się znacznie lepiej, do głowy i w ręce wbiło się zmęczenie. Wszak tego dnia zwiedziliśmy trzy obiekty, a czwarty czekał tuż za rogiem.

Pałac Dobrej Pani, z oddali prezentował się znakomicie. 
Gdy podjechaliśmy pod budowlę, poczułam, że muszę natychmiast zdjąć kask i rozprostować nogi. Kiedy dreptaliśmy sobie przy motocyklach, próbując rozpędzić " mrówki" w stopach, zagadnęliśmy jakąś rodzinę, która dopiero co wyszła ze zwiedzania.  Okazało się, że wewnątrz ktoś próbował urządzić hotel, i średnio mu to wyszło, psując przy okazji większość pałacowych dóbr. Dopiero od niedawna posiadłość przejęła gmina, która próbuje przywrócić jej dawną świetność. Ponoć sama Pani Przewodnik zachęcała rodzinę, by wrócili, ale za kilka lat, wtedy na pewno będzie się czym zachwycać.

Było już po siedemnastej. Drzwi zamknięte. Ostatnie wejście na zwiedzanie punkt 17. No cóż. Położyłam się na ławce obok wejścia i poczytałam o Dobrej Pani,dawnej właścicielce tegoż pałacu. Taki właśnie przydomek miała  pewna księżniczka niderlandzka. Marianna Orańska, bo tak brzmiało jej nazwisko, była niezwykłą kobietą, jedną z najbardziej niekonwencjonalnych jak na tamte czasy dam. Zamiast grzecznie siedzieć w komnatach, na pruskim, surowym dworze. Przełamywała konwenanse. Nie tylko kupowała wsie i majątki rycerskie, dzięki niej powstała cała sieć górskich dróg,  co umożliwiło rozwój wielu miejsc, wprowadziła i rozwinęła gospodarkę leśną, założyła hodowlę pstrąga, zbudowała piec hutniczy i szlifiernię, hutę szkła i kamieniołomy marmuru ( które działają do dziś!), oraz farmę krów, która dziś funkcjonuje jako schronisko turystyczne. Nic dziwnego , że w tamtejszych okolicach wszędzie można spotkać coś "mariańskiego"( skały, drogi, źródła, szkoły czy instytucje).

"W drogę!" Krzyknął Łukasz, dając znać, że trzeba znaleźć jakiś nocleg. Zupełnie niedaleko były dwa, czy nawet trzy jeziorka no i kemping oczywiście. Otmuchów jest niewielką mieścinką,a nocleg leci mocno PRL'em. Nie przeszkadzało nam to zbytnio, poza tym innego w okolicy nie znaleźliśmy, dlatego też zostaliśmy tam. Opłaciliśmy z góry naszą nockę i wjechaliśmy na pole namiotowe. No tak, nie ma miejsca, ostatni ciepły weekend wakacji. Co my się dziwimy. Przystanęliśmy obok dwóch Niemców, którzy również podróżowali na motocyklach. Gadka trochę drętwa, ale uśmiechy szerokie, więc zaczęliśmy rozstawiać namiot. Zupełnie otumaniona wrażeniami z całego dnia nie zwróciłam uwagi, jaki boski widok  mamy z tego miejsca. Skarpa, a w dole jeziorko, mieniące się w zachodzącym słońcu. Łódki, jachty, śmiejące się dzieciaki. Pysznie. Podekscytowana tą sceną, zażyczyłam sobie czym prędzej jedzenia, a później zejścia z zimnym piwkiem na brzeg. 
Tak też się stało. 
Chłodno się zrobiło, ale jaki widok piękny.

czwartek, 22 września 2016

Trampkami przez Polszę. "7"





















































Trasa przebiegała przez w miarę spokojne, wiejskie, lekko kręte drogi. Żniwa obnażyły w tamtym rejonie dziwną krwistoczerwoną ziemię, poukładaną w smutne pasy.  Kontrastowała jednak pięknie z łąkami o przygasłej zieleni i mocno grzejącym słońcem. Kasztanowce, których powiędłe, pokurczone liście już od dawna dawały znać, że nadchodzi jesień, salutowały nam, gdy przejeżdżaliśmy obok. Nie opuszczał nas również boski, wszechobecny zapach świeżo ściętego siana. 

Dojechawszy na parking, zamku w ogóle nie było widać. :) Człowiek przyjechał, to wejdzie i zobaczy. W sumie, takie było założenie wyjazdu - zamki polskie. Stwierdziliśmy,  że nie zwiedzić w tej podróży najsłynniejszego z nich to dyshonor, więc przebraliśmy się i  ochoczo powędrowaliśmy przez piękny park. 

Ludzi co nie miara, fakt. 
Początkowo zniechęceni wysoką ceną, nie spodziewaliśmy się w środku cudów. Założyliśmy, że zupełnie jak inne zamki w Polsce, został do cna ogołocony ze wszystkiego co możliwe. W sumie nie pomyliliśmy się wiele, jednak przechadzając się po korytarzach, którymi stąpał Hitler, poczuliśmy na ciele przebiegające w górę i dół ciarki. Pierwsze pomieszczenia wystawione na widok publiczny utwierdziły nas w przekonaniu, że niepotrzebnie wydaliśmy kasę. Jednakże w miarę upływu czasu, robiło się coraz ciekawiej. Obłędna wręcz, Sala Maksymiliana, raziła w oczy złotymi zdobieniami. Salon Zielony, Barokowy, Chiński, Salon Gier i w końcu Salon Biały, każdy z nich przyciągał oko, w każdym znajdowało się coś ciekawego. Nie było tego tak wiele jak w czeskim Frydlancie, ale może dzięki temu  byliśmy w stanie dostrzec wszystkie misternie wykonane dekoracje. 

Szał poznawania Zamku Książ na dobre rozbujał się na urokliwych tarasach. Zadbane kwiaty i równiutko przystrzyżona trawa, nie pozostawiały wątpliwości jak bardzo dba się o to miejsce. Niezwykłe fontanny, wspaniałe rzeźby, kamienne balustrady. Można było zauważyć elementy symetrycznego i poukładanego stylu francuskiego,  ale w większości dominował tu romantyczny, naturalny, angielski charakter, wniesiony tu przez księżną Daisy. Potwornie żałowałam, że nie przyjechaliśmy wiosną, podobną kwitną tu niezliczone ilości, różnorakich tulipanów o niesamowicie nasyconych barwach.  Taras zachodni zupełnie rozwiał nasze wątpliwości dotyczące odwiedzenia tego miejsca. Rewelacja! Cała fasada budowli widoczna w swej okazałości, porośnięta bluszczem. Przysiedliśmy na chwilkę w cieniu. Teraz mogę zdecydowanie przyznać, że warto tam być!

Na odchodne podreptaliśmy jeszcze na punkt widokowy, no bajka.
Bilet obejmował również wejście do palmiarni, ale my zmęczeni i głodni siedliśmy na parkingu przy naszych motocyklach. Zjedliśmy śniadaniowe resztki, by nie opaść z sił i dumaliśmy: pojechać do tej palmiarni czy nie? Nie pojechaliśmy. Podobno błąd. Może na wiosnę?




piątek, 16 września 2016

Trampkami przez Polszę. "6"



























Ale przecież ile można siedzieć. Czas pojeździć. 
Do Bolkowa daleko się nie najechaliśmy. :) Zabłądziliśmy przy okazji nieco, bo zamiast pojechać po GPS'ie zasugerowaliśmy się wysokimi wieżami widocznymi na wzniesieniu. Podjechaliśmy pod mały, barokowy kościółek, zajrzeliśmy do skromnego wnętrza, przeczytaliśmy  tablicę informacyjną, minęliśmy się ze starszym małżeństwem wymieniając niewymuszone uśmiechy i wpisaliśmy zamek do nawigacji.

Sympatyczny Pan parkingowy wskazał nam jedyne miejsce w cieniu, wypisał bilecik, zostawiliśmy kurtki i kaski na motocyklach, po czym wystartowaliśmy pod niewielką górkę. Zwiedzanie zapowiadało się miło, gdyż niewielu turystów zdecydowało się podziwiać to miejsce w upalny dzień.  Przypomniało mi się, że przecież to tu odbywa się coroczny festiwal muzyki gotyckiej "Castle Party". Ciekawa byłam czy na zamku są widoczne jakieś elementy tej mrocznej, ale jednak kolorowej maskarady. Na szczęście dla budowli, nad bramą wjazdową do zamku wisiał tylko smętny zupełnie do niczego nie pasujący napis. 

Malownicze ruiny, niegdyś okazałej budowli z miejscowego kamienia wprawiły nas w jakiś romantyczny nastrój. Dopiero dawny loch głodowy nas z niego wytrącił. :) Wspinaliśmy się też po krętych schodkach, wąskimi przejściami na charakterystyczną dla tego miejsca wieżę z dziobem. Na szczycie pstryknęliśmy sporo fotek i z typowym już dla nas zamyśleniem wsłuchiwaliśmy się w mocno wiejący wiatr. Następnie udaliśmy się do renesansowej części: Domu Niewiast, gdzie mieści się teraz muzeum. 

Tam też dowiedziałam się o co chodzi z karłem. Od dłuższego czasu, nieważne dokąd pojedziemy, zawsze gdzieś pojawia się karzeł. I tu, wchodząc na dziedziniec, zobaczyliśmy "Karczmę pod karłem". 
Okazało się bowiem, że Jakub Tau, błazen Bolka II zajmował się małym księciem, robił za niańkę. Legenda mówi, że Jakub przypadkowo upuścił na chłopca kulę armatnią tym samym pozbawiając Księcia Bolka potomka. Na rozkaz władcy, karzeł został ścięty, mimo iż zarzekał się , że nie chciał, że to przypadek. Ponoć, jego winy w tej bezsensownej śmierci rzeczywiście nie było. 
W mieście można zobaczyć bezramienny, pokutny krzyż z 1347 roku i ledwo widniejące inicjały książęcego błazna, który od ponad 700 lat przypomina ludziom tę opowieść.

Wróciliśmy do naszych Trampeczków, na które stopniowo zaczęło wchodzić bezlitosne słońce. Uroczy Pan parkingowy zagadnął nas, a skąd my ..., a dokąd my ... . Zagaił nieśmiało o swoim nastoletnim bratanku, który również pasjonuje się motocyklami i bardzo chciałby mieć "prawdziwą " maszynę, gdyż póki co śmiga na skuterku.
Rozliczyliśmy się za parking ( 2 zeta :) ), życzyliśmy sobie z Panem parkingowym dobrego dnia i pojechaliśmy w stronę zamku Książ. 

Ponieważ od dłuższego czasu Złoty Pociąg z Wałbrzycha przyciąga w te okolicę tysiące ludzi z całego świata, zastanawialiśmy się czy w ogóle tam zaglądać. Nie chciało nam się przepychać między spoconymi w upale ciałami. Zadecydowaliśmy, że podjedziemy i zobaczymy go z bliska, zrobimy foty, ale do środka nie będziemy już włazić. Zresztą, co my się stresujemy, na urlopie jesteśmy, się później postanowi. Jedźmy.