Potworny upał zmusił nas do zakupienia porządnie schłodzonej wody w markecie. Ziółek skoczył do sklepu, a ja zostałam w cieniu na parkingu. Jakiś stojący nieopodal facet w oplu, przyglądał mi się badawczo. Udając, że nie widzę jego wzroku grzebałam w telefonie odkrywając fejsbuniowe nowości. W końcu facet pękł: " Ręce pani nie bolą od jazdy?" zapytał nieśmiało. Kurczę, pomijając zaliczenie gleby kilkadziesiąt minut temu, to w sumie nie - pomyślałam i tak też odparłam. W zeszłym roku przecież opracowałam cały zestaw ćwiczeń rozluźniających nadgarstki i kręgosłup podczas jazdy :P. Później padały pytania o wiek mojego motocykla i spalanie. Odpowiadałam równie spokojnie jak Pan pytał, po czym Małżonka szanownego Dżentelmena wróciła z zakupów, a Pan prawie bezszelestnie pożegnał się ze mną szybkim machnięciem ręką, jakby w obawie przed swoją kobietą.
Łukasz dziarsko wyszedł ze sklepu ze swoją zimną zdobyczą, zrobiliśmy kilka porządnych, łapczywych łyków i ruszyliśmy dalej.
Trasa prowadziła przez mało przyjemne drogi, duży ruch, mnóstwo aut, smród spalin. Jakoś tak jechaliśmy bezwiednie przed siebie. Jakiś kretyn w chevrolecie uczepił się mojego "tyłka" tak blisko, że byłam pewna, że w przypadku hamowania awaryjnego rozjechałby mnie i zostałaby jeno mokra plama. Następnie wjechaliśmy na mniej uczęszczane uliczki , lekko kręte , a widoki coraz wyższych wzniesień koiły nasze oczy. Ponieważ na świecie nie brakuje młodocianych kozaków, chcących popisać się przed swoją wątpliwą Lejdi, również i Mój Mąż miał obawy, gdy szalony kierowca audicy ledwo zmieścił się w zakręt, jadąc wprost na niego.
Ten wieczór miał być zły. Lekko zziębnięci po upalnym dniu i dość chłodnym wieczorze dobiliśmy do Brennej próbując ominąć masę ludzi, wyłażących zza każdego rogu tej miejscowości. Okazało się, że w gminie są dożynki i multum miejscowych zjechało na to wydarzenie. Karuzele, prowizoryczne strzelnice, stragany z chińskimi podróbkami wszystkiego, zapach cukrowej waty, obwarzanków i powódź ludności... Dotarliśmy na kemping, w końcu! Ale za to nikogo na recepcji. Czekaliśmy i nic. Dzwoniliśmy i nic.
Bardzo chciałam się już umyć i pójść spać. Recepcjonista w końcu odebrał telefon i twierdząc, że nie chce przeludniać swojego królestwa, kazał nam szukać noclegu gdzie indziej. Nie dam rady, jest ciemno, jestem zmęczona, jest mi zimno - żadne z błagań nie pomogło. Chcąc nie chcąc musieliśmy na nowo przedrzeć się przez tabuny próżności i znaleźć miejsce na rozstawienie namiotu w innym miejscu.
Pokierowani przez malutka kartkę, na której zamieszczone były nazwy innych kempingów w tej okolicy, skierowaliśmy się na ulicę Krzywonek. Uroczy, zadbany, mały biwak z dala od sielskiej atmosfery dożynek. Zostajemy! Łukasz pojechał po prowiant do Biedry, a ja rozstawiłam namiot, dzięki pomocy serdecznego Pana i jego córeczki. Od słowa do słowa i niemiły wieczór zamienił się w zacną pogaduchę. Maciek, Krysia, Paweł i Marta- katowicka rodzinka o wielkim serduchu. Nie pamiętam kiedy tak dobrze rozmawiało nam się z kompletnie obcymi ludźmi. Przestało mi przeszkadzać zmęczenie i zimno. Inni obozujący również byli dla nas wyjątkowo życzliwi i uśmiechnięci. Zajadając resztki suszonych owoców od Grzesia i popijając piwo biesiadowaliśmy do późnych godzin nocnych, aż wreszcie wszyscy zgodnie postanowili, aby pójść spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz