Ziółek wstał ochoczo i zaparzył porannej kawy. Dobrze mi się spało więc niechętnie wytoczyłam się z namiotu. Uśmiech na dzień dobry dla niewyspanych Niemców-sąsiadów i łyk gorącego napoju. Siedziałam jak zahipnotyzowana patrząc co dzieje się wokół. Alejka kasztanowców w świetle przedpołudnia równie leniwie jak ja machała gałązkami. Rosa nagromadzona na trawie podczas zimnej nocy, parowała od narastającego ciepła, utrzymując w powietrzu delikatną mgłę. Niedaleko przemknęła wystraszona mysz. Wszechobecny był dźwięk budzących się ludzi, rozsuwanych suwaków, pobrzękujących garnków, szeleszczących folijek z przygotowaną strawą, a na drzewach niezmiennie siedziały ptaki, świergoląc zapewne o końcu lata.
Dochodziło południe zanim wykąpaliśmy się i złożyliśmy nasz biwak. Słońce coraz wyżej na niebie pośpieszało nas, by w końcu ruszyć przed siebie. Do Zamku Moszna mieliśmy jakieś 50 kilometrów, rzut beretem.
Na miejsce dojechaliśmy szybko, lecz nie z tej strony, nawigacja nie tylko nas, wprowadziła w błąd. Korzystając z chwilowego postoju zjedliśmy śniadanie, jak zwykle na moim Trampkogarkuchni, a co jakiś czas turyści pytali nas czy to tu jest wejście, bo GPS im kazał tutaj. :) Po szybkich kanapeczkach i my nabraliśmy mocy na zwiedzanie. Krótkie zawirowania z parkingiem nas lekko poirytowały: "tu nie można, bo wesele", "a tu nie można po parking hotelowy", "a tu trzeba zapłacić" ( niemało), "a tutaj nie można, bo konie bedo szły". Losie kochany, dwa małe motocykle, a tyle zamieszania. Wreszcie zaparkowaliśmy nieco dalej, ale za to w pięknym cieniu koło budki z kiełbaskami, której właściciel, poza rzecz jasna propozycją konsumpcyjną, zagadywał nas o nasze podróże, opowiadając również o swoich.
Nader często odnoszę wrażenie, że w naszym kraju nieodpowiedni ludzie zajmują się nieodpowiednimi rzeczami. Jak można bajkowy pałac ogrodzić starą zieloną siatą. (!) Dramat. Widzisz sobie taką budowlę, przenosisz się w pamięci do Disney'owskich opowieści, a tu ... zielona kupa.
Rozśmieszyło nas też wejście na teren budowli, za niewielką co prawda, ale jednak opłatą można było sobie pochodzić wokół i podziwiać, a wejście do środka to już zupełnie inna kwota. :) Nic to.
Przy drzwiach recepcji przywitał nas wypoczywający w cieniu, rozleniwiony i zupełnie nie przejmujący się tabunami ludzi kocur.
Ponieważ wejście na zwiedzanie tylko z przewodnikiem, mieliśmy chwilę na toaletę i obejrzenie oranżerii. Zdziwił mnie fakt, że dawna poczekalnia dla gości została przekształcona w żwawo funkcjonującą kawiarnię, zapełnioną po brzegi. Kolejny kapitalistyczny punkt zarobku, takie czasy. Zwiedzanie zaczęło się właśnie od tego miejsca i przyznam, że nie było mi komfortowo próbując usłyszeć o czym mówi Pan Przewodnik wśród dźwięków rozmów, brzęczących filiżanek i odgłosów ekspresu do kawy.
Zgadnijcie co znajdowało się w tym zamku? Tak ...szpital dla znerwicowanych. Zupełnie jak w poprzednich budowlach, i tu wszystkie dobra zostały skradzione i wywiezione Bóg tylko wie dokąd. W bibliotece ostały się ogromne, drewniane szafy, których najprawdopodobniej nie zdołano wywalić za okno i zrobić z nich wielkie ognisko. W Sali pod Pawiem( kiedyś Sali Lustrzanej, gdzie damy stroiły się przed imprezami) i Sali Balowej ostały się jedynie okruchy przeszłości. Zostało tylko to czego nie dało się szybko wynieść lub zniszczyć, czyli zdobione sufity i ściany. Najbardziej okazałym wnętrzem był Gabinet Pana, gdzie można było usłyszeć najwięcej ciekawostek związanych z próżnością i ogromnym ego właściciela. W kaplicy zamkowej dzieła zniszczenia dokonali radzieccy żołnierze urządzając sobie stajnię dla koni. Wewnętrzna część rezydencji nie powalała, ale za to zewnętrzna... Ogrom wspaniałości. Poza mierżącą mnie siatką, teren był zadbany, przystrzyżona trawa, tryskające fontanny, zabytkowe dęby, ławeczki, no i oczywiście sam zamek. Po wyjściu ze zwiedzania, trafiliśmy na dziedziniec skąd można było zobaczyć pierwotną część pałacu, a później dobudowane do niego skrzydła z wieżami. Odeszliśmy nieco dalej, by usiąść w cieniu i strzelić kilka panoramek.
Wracając do motocykli ktoś nas zaczepił, co to za ludzie? Okazało się, że to zupełnie nie znana mi rodzina Mojego Ziółka. Góra z górą się nie zejdzie, a ...
Fajnie było ich poznać, pozytywni, uśmiechnięci ludzie. Pozdrawiam serdecznie, jeśli czytacie. Wspólna rodzinna fota i w drogę.
Ziółek zaszedł jeszcze do toalety, a ja wróciłam przed recepcję, gdzie w tym samym miejscu ciągle leżało wymięte kocisko. Usiadłam na ławce, a obok mnie kobitka z psiakiem. Ucięłyśmy sobie drobną, ale miłą pogawędkę o niczym.
Zbieraliśmy się w drogę. Ruszając mój motocykl nieco się stoczył i kufrem zaczepił o płot. Przeważył mnie choć z całych sił starałam się go utrzymać. Gleba. Na szczęście ucierpiał jedynie prawy gmol i mój waleczny nadgarstek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz