Łączna liczba wyświetleń

środa, 25 października 2017

Deszczem w oko - i po Skandynawii - 29

Rano nabraliśmy rozpędu. Ostatni etap podróży do domu. Rzeczy złożyliśmy niedbale. W kufrach zrobił się chaos, ale teraz nie robiło to już żadnej różnicy. Słonko nam pięknie świeciło, a Mąż koniecznie chciał pokazać mi jeszcze "polskie Termopile". Wie, że uwielbiam historyczne ciekawostki, dlatego też pierwsze kilometry skierowaliśmy właśnie tam.

Piaskowa droga wiodła na wzniesienie, na którego szczycie znajdowała się altana, pomnik i tablica upamiętniająca całe zdarzenie, a widok na dolinę był oszałamiający. Zmówiliśmy modlitwę za poległych tam żołnierzy i ruszyliśmy do tablicy informacyjnej poczytać o wydarzeniu, które nieco zapomniane, spokojnie mogłoby być hitem filmowym przebijającym gigantyczne amerykańskie produkcje. 4 dniowa, bohaterska bitwa 720 Polaków pod dowództwem Władysława Raginisa przeciwko 42200 tysiącom Niemców. Wróg dysponował również czołgami, działami, moździerzami, granatnikami i samolotami. Nieliczna grupa naszych trafiła do niewoli, reszta walczyła do samego końca. Raginis złożył przysięgę, że żywy nie odda bronionych pozycji, więc gdy nie było już nadziei, a zapasy amunicji się skończyły, dał rozkaz podwładnym do odwrotu, a sam popełnił samobójstwo wysadzając się granatem. Legenda głosi, że rozwścieczeni obrotem spraw nieprzyjaciele, wywlekli ciało dowódcy i spalili je. Być może jest w tym jakaś prawda, gdyż nieopodal pagórka stoi stary brzozowy krzyż.






Nawet pisząc Wam o tym miejscu poleciała mi łza. Siedzieliśmy na pagórku w takiej szczególnej ciszy, wszystko jakby zastygło w bezruchu. Może był to taki sam dzień jak dziś, słoneczny z lekkim wiatrem i delikatnymi obłokami na niebie, a niewielka grupka naszych czekała na wypełnienie rozkazu. Może nie każdy z nich zdawał sobie sprawę co się wydarzy, ciekawe ilu z nich bało się, że już nigdy nie zobaczy swojej rodziny... . I chociaż niewielu o tej bitwie pamięta, to ta góra z pewnością nie zapomniała.

Zamyślona i wzruszona do granic toczyłam się w stronę domu. Zapominając na chwilę, że przede mną jedzie Mąż na rączym, stalowym rumaku, jak i całą wyprawę. Z transu zamyślenia wyrwał mnie Ziółek prognozujący koszmarną burzę. Zatrzymaliśmy się na poboczu i przyodzialiśmy po raz ostatni styrane przeciwdeszczówki, nakładki na buty owinęliśmy dokładnie taśmą macgyver'a. UFO ;) Co interesujące dopiero teraz zaczęły mi doskwierać jakieś bóle kręgosłupa, drętwiejąca pupa i bolące nadgarstki. Im bliżej domu, tym bardziej byliśmy zmęczeni, chociaż trasa nie była długa, a i do deszczu przecież przywykliśmy.

Do brzydkiego, ale naszego Zgierza dotarliśmy popołudniem, mocno zdziwieni, co tu się działo podczas naszej nieobecności. Drzewa powyrywane z korzeniami, poniszczone ogrodzenia, słupy i tablice informacyjne. Tornado przeszło czy jak? W garażu czekał na nas Bartek, który niezmiennie i co roku nas witał ( bądź ratował z opresji). Po długich uściskach, pomógł mi się wyswobodzić ze srebrnej taśmy na stopach i rozpakować bagaże. Później dojechała Dorotka z bratem, która jak się później okazało wysprzątała nam mieszkanie na przyjemny powrót, a do tego przyrządziła najpyszniejsze na świecie schabowe!

Wiem, że co roku kończę opowieść tymi samymi słowami, ale nic już tego nie zmieni, że nie ważne gdzie się było i co się widziało, nie istotne co się przeżyło, gdy cali i zdrowi wracacie do DOMU.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz