Po wieczornej biesiadzie i długim śnie nabraliśmy mocy, tym bardziej, że zaplanowaliśmy gdzie pójdziemy i co zobaczymy. Dość sprawnie poszła nam poranna toaleta, zjedliśmy szybkie śniadanie i na podbój stolicy! Ponieważ po drugiej stronie ulicy mieliśmy metro, a mnie nie uśmiechało się znów przeciskać między tymi wszystkimi ludzi motocyklem, wybraliśmy się na zwiedzanie innym niż zwykle środkiem transportu.
Nie byłabym sobą, gdybym przed wyjściem nie zahaczyła o plac zabaw dla dzieci gdzie kusił konik na sprężynie i jakże dostojny Mayflower. Co prawda do Plymouth nas nie dowiózł, ale i tak było warto się trochę powygłupiać.
Zanim zorientowaliśmy się gdzie w ogóle jesteśmy i jak prawidłowo czytać mapę z kosmicznymi nazwami ulic minęło ze 20 minut. Szczerze przyznam, że miasto warto zobaczyć, gdyż jest zupełnie różne od tych, które do tej pory zwiedzaliśmy, ale niestety nie urzekło mnie na tyle, by tam kiedyś jeszcze wrócić. Jest zimne jak fińskie twarze bez uśmiechu. Oczywiście generalizuję, niestety w porównaniu ze szwedami czy norwegami , mieszkańcy tego kraju są tak surowi jak ich klimat zimą. Nie zrozumcie mnie źle są bardzo pomocni, jednak dystans i wieczny poker face, jaki mają do turystów jest ogromny.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do punktu informacyjnego, aby pomogli nam kupić wejściówkę na prom do Tallina. Co prawda mogliśmy sami dokonać zakupu przez internet, ale stwierdziliśmy, że papierowy bilet w ręku i pewna sytuacja są cenniejsze niż kilka euro. W tym też miejscu chyba po raz pierwszy i ostatni doświadczyliśmy serdecznego, szerokiego uśmiechu. Sympatyczna Pani Blondyneczka z najdrobniejszymi detalami wyjaśniła nam wszystkie zagadki i zaopatrzyła nas w najróżniejsze mapki i informatory.
Teraz mogliśmy na spokojnie zwiedzać. Aleksanterinkatu, główna ulica handlowa miasta nazwana na cześć cara Rosji Aleksandra I obfitowała w piękne budowle i spieszący się tłum. Doszliśmy nią do placu senackiego i potężnej, neoklasycystycznej katedry luterańskiej z wysokimi schodami, które podobno są ulubionym miejscem spotkań. Co dziwne w krypcie kościoła mieści się ... kawiarnia.
Zupełnie niedaleko położony był najsłynniejszy targ, w kierunku którego skierowaliśmy swoje kroki, by móc wreszcie zaopatrzyć się w pamiątki. Najfajniejsze było w nim to, że większość oferowanych produktów to rękodzieło, nie jakieś tandetne, chińskie podróbki. Przyjemnie było na to wszystko patrzeć. Nas zainteresował Pan, który nawet magnesy na lodówkę robił z własnych fotek. Ponieważ jego stoisko nie było zbyt duże, zachęcał ludzi do kupna rozmową. Gadanę miał jak mało kto, więc i my się "nabraliśmy" . Nie jest nam wcale z tego powodu przykro. Od słowa do słowa i okazało się, że Żona tego Pana jest Ukrainką. Zaczęliśmy wymieniać się wieloma spostrzeżeniami i spędziliśmy z Panem dobre pół godziny. Mistrz sprzedaży i marketingu. :)
Będąc na targu trudno nie dostrzec majestatycznej świątyni Fińskiego Kościoła Prawosławnego. Złote kopuły i czerwona fasada jednoznacznie świadczą o rosyjskim wpływie na Finlandię. Prowadził do niej mostek z miłosnymi kłódkami, wokół roznosił się aromat dań serwowanych na prowizorycznych, fast foodowych stoiskach wymieszany ze spalinami i rybno-wodorostową wonią zatoki fińskiej. Nie dało się też ukryć nawiązania do Anglii, gdyż pośrodku wszystkiego stało koło obserwacyjne. Niczym London Eye górujące nad okolicą, niestety nie tak duże i nie tak ciekawe jak to w UK.
Dreptaliśmy sobie bez pośpiechu po Helsinkach, zaszliśmy do Hard Rock Cafe, podziwialiśmy ogromny budynek dworca, widzieliśmy muzeum narodowe i pomnik Sibeliusa ( słynnego fińskiego kompozytora). Nasz wzrok utkwił jednak najbardziej na witrynie sklepu z antykami, gdzie postawiono starego, starmoszonego, wypchanego lisa. Rozbawił nas do łez.
Ostatnim punktem wycieczki był Temppeliaukio. Podziemny kościół zbudowany wewnątrz masywnych skał, pośrodku zwykłego placu. Na zewnątrz widoczna jest jedynie miedziana kopuła
wystająca spoza kamiennych bloków. Wnętrze jest oświetlane światłem
naturalnym wpadającym poprzez 180 szklanych paneli. Mieliśmy nie lada kłopot z odnalezieniem wejścia, gdyż weszliśmy na kościół od tyłu. Po małej wspinaczce znaleźliśmy się w środku. Przy wejściu przywitały nas karteczki ze Słowem Bożym w rożnych językach świata, wzięliśmy sobie po jednej w języku polskim i zasiedliśmy na ławce. Ogarnął nas niezwykły spokój. Może to zwykle zmęczenie, ale odpoczynek w tym miejscu był naprawdę ukojeniem po wszystkich trudach tegorocznej podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz