Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 16 października 2017

Deszczem w oko - i po Skandynawii - 24

Podróż minęła szybko, wszak  towarzystwo miłe to i czasu się nie liczy. Ciut przedwcześnie zeszliśmy pod pokład, by rozplątać nasze trampki z uścisku linek mocujących. Drzwi do parkingu były zamknięte, więc czekaliśmy siedząc na schodach przed windą, którą co chwila zjeżdżał ktoś równie niecierpliwy co my. Krótki, acz dobitny łomot uświadomił nam, że już można. Rachu ciachu i byliśmy gotowi do wyjazdu, wzięliśmy tylko jeszcze numery telefonów, bo w planie narodził się nowy punkt wspólnego noclegu.

W całym ambarasie zapomniałam poprosić Męża, żeby chwilkę po tułać się po Tallinie. Wszak na Estońskiej ziemi byliśmy po raz pierwszy, a nakręcony zdobywaniem kilometrów Ziółek czasem zapomina, że oprócz samej przyjemności z jazdy liczy się również poznawanie nowego. Po kilkuset metrach zmieniłam jednak zdanie, gdyż rąbnęło taką ulewą,  że nie mieliśmy nawet szansy założyć nadwątlonych przeciw deszczówek.

Tyrkotaliśmy więc w deszczu co chwilę mijając się z naszymi kompanami z promu. Gdy przejaśniało spostrzegłam, że przecież prawie od miesiąca nie widziałam ... bocianów. Ich widok jakoś wyjątkowo mnie ucieszył i przypomniał, że wróciliśmy na "stary ląd", że jesteśmy w drodze do domu. I zeszkliły mi się oczy na tę myśl. Po pierwsze dlatego, iż już wracamy. Urlop ma to do siebie, że nie ważne jak długi, stanowczo zbyt szybko się kończy. Po drugie już od Finlandii zaczynało mi się tęsknić za szeroko pojętym "Domem". Za kocurami, przyjaciółmi i rodziną. Jeszcze kilka dni i ich wszystkich wyściskam!
Oprócz bocianów, krajobraz uzupełniały drzewa liściaste, których niewiele widzieliśmy ostatnimi czasy: dęby, buki i lipy, do tego wszystkiego mnogość kwiatów. Hm... . Prawie jak w Polsce.

W pobliżu niewielkiej stacji benzynowej zrobiliśmy sobie piknik, tak samo z resztą jak kilkoro Ukraińców biesiadujących tuż obok. Wznieśliśmy toast kanapkami za nasze zdrowie i pojechaliśmy dalej. Po dłuższej jeździe w mokrych ciuchach było mi chłodno, więc zatrzymaliśmy się przy ogromnym supermarkecie, by nieco się ogrzać i zrobić zapasy jedzenia. Jakież było moje zdziwienie, gdy na wagę można było kupić smażony chleb z czosnkiem. Heh... zaśmiałam się do siebie, moja Babcia od zawsze miała taki patent na czerstwy chleb, by go nie wyrzucać, a jeszcze podjeść. Nabraliśmy tego sporo, z każdego rodzaju. Co prawda czosnkowy chuch po tym rarytasie mógł zmieść przeciwnika z powierzchni ziemi, no ale ... trudno. :P

Kolejny etap podróży zapewnił mi odrobinkę nudy przypieczętowaną znacznym wzrostem adrenaliny. Otóż Łukasz nie zauważył charakterystycznego znaku z ławeczkami i choinką, myślał więc, że coś mi się stało, bo mrugam kierunkowskazem i zamiast skręcić w drogę zatrzymał się na samym środku zjazdu. Przekonana o tym , że poprawnie odczytał moją chęć odpoczynku jechałam pewnie i szybko, gdy zorientowałam się w sytuacji, hamowałam awaryjnie.  Ślad opon na asfalcie i odrobina dymu unosząca się w powietrzu , " delikatnie " zasugerowały nam obojgu, że chyba jednak najwyższa pora kupić te interkomy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz