Łączna liczba wyświetleń

Cabo Verde zimą 4.



Mój Mąż niesiony systematycznością wstał o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, by pobiegać, a ja zostałam leniwie leżąc w wyrku. Tylko i wyłącznie burczący brzuch zmusił mnie do wstania. Gdzieś z tyłu głowy kręciła się również myśl,że przecież wpłaciliśmy depozyt na wycieczkę. Cóż, "wstawaj leniu!" powiedziałam do siebie głośno.

Chociaż mieliśmy wyjeżdżać spod recepcji o 9.20, to o równej godzinie czekało już 5 pickupów, a uśmiechnięta od ucha do ucha ekipa ze Ślunska machała do nas zachęcająco. Wpakowałam się więc na "krypę", a Ziółek podał kierowcy karteczkę z wypisanym depozytem. Kierowca długo na nią patrzył , ale nie przejmowaliśmy zbytnio skoro pozwolił nam wsiąść.    

Ruszyliśmy w kierunku Santa Maria na miejsce większej zbiórki i po naszego przewodnika. Korzystając z chwili postoju, pobiegliśmy z najmłodszymi po kojącego upał drinka. Gdy wszystkie auta ruszyły nie było już tak gorąco, silne wietrzysko miało za kompana pęd powietrza. I chociaż kierowca nie jechał z zawrotną prędkością chciało nam oberwać głowy. Nasi nowi znajomi rozpoczęli wypad od mniej lub bardziej dwuznacznych żartów, opowieści i pomysłów, w związku  z czym pojawił się ból mięśni brzucha  spowodowany nieustającym śmiechem.























Wyspa nie ma zbyt wielu atrakcji do zaoferowania, ale w dobrym towarzystwie nawet jazda po pustkowiach jest przyjemna. Widzieliśmy piękne fale dziarsko obmywające resztki pozostałe po wybuchach wulkanu, zobaczyliśmy "blue eye" czyli naturalne oczko wodne, które gdy zaświeci słońce oślepia niesamowitym błękitem morskiej wody. Akurat gdy my zaglądaliśmy do "studzienki", przepływała sobie piękna kolorowa rybka. Skorzystaliśmy też z możliwości kąpieli w stworzonym przez naturę basenie. Chociaż wejście po śliskich skałach dość kłopotliwe, woda była rozkoszna.

W mokrych gaciach ruszyliśmy dalej. W wiosce rybackiej zakupiliśmy miejscowego rumu. Mocny jak diabli Grog dodał kolorytu naszej wyprawie. :) Pochodziliśmy po maleńkiej wioseczce słuchając bębnów grajko-sprzedawców pamiątek. Przysiedliśmy na chwilę, by posłuchać melodii i popatrzeć na kołyszące się lekko, morze wielobarwnych łódek. Rozkosznie. Najsłodszym widokiem było chyba miejscowe przedszkole. Uśmiechnięte buzie dzieciaków tarzających się po betonowym korytarzu, dwie panie wychowawczynie siedzące na starych kubłach, ucinające sobie pogawędkę i kompletnie nie zwracające uwagi na "przygłupich" turystów.  W Polsce miałyby już niezłą awanturę i naganę wpisaną do akt. :P

Stolica wyspy jest jak malutka dzielnica niedużego miasta w Polsce, niemniej fajnie było zobaczyć panie trzymające na głowach potężne misy z ręcznie robionymi suwenirami. Oczywiście daliśmy się nabrać i zakupiliśmy jeszcze kilka fantów.
Po niedrogim obiedzie w zatłoczonej knajpce ( gdzie lokalny muzyk grał nam ślicznie do przysłowiowego kotleta) ruszyliśmy dalej. Zupełnie zapomniałam posmarować swoich nóg kremem z filtrem i właśnie wtedy dostrzegłam, że kolana i stopy mienią się ostrą czerwoną spalenizną. PKP - PięknieK...Pięknie.

Borys wpadł do nas na chwilę na krypę, zabiegając o swoich klientów i pełniąc nad nimi pieczę, nie omieszkał również zagadywać wszystkich uczestników wycieczki. Odmówił kielonka z Grogiem, wypił tylko trochę Coli. Do każdego podchodził profesjonalnie i grzecznie chociaż nauka polskiego zajmie mu jeszcze trochę czasu. :)

Widzieliśmy jeszcze fatamorganę :), zardzewiały wrak statku, przebiegające kozy oraz krzaczki bawełny, które wprawiły nas w nie małe zdziwienie, a także solanki, w których można było się zdrowotnie przekąpać. Niestety nie skusiłam się, zwyczajnie zimno mi było. Najbardziej jednak czekaliśmy na spotkanie z rekinami. Dojechawszy na kompletne pustkowie, gdzie garstka lokalsów łoiła w nogę, ekscytacja rosła. Odmówiliśmy założenia wodnych laczków, brzydząc się używanymi przez masy turystów butami. TO BYŁ BŁĄD. Nie dość, że śliskie, kamieniste dno to i jeżowce czyhające tu i tam, by kogoś kojnąć. Grrr... Mąż wypruł do przodu, a ja zostałam sama w tyle i gdyby nie pomoc jednego z panów leżałabym jak długa w wodzie z przyczepionymi do brzucha morskimi zwierzątkami. Poślizgnęłam się tak mocno, że odpłynął mi klapek, a zewnętrzna część stopy bolała jak diabli. Nagle obok mnie znalazła się Viktoria, zastanawiała się głośno; "Kaj te szarki?!" I chcąc nie chcąc, jej głośna myśl stała się hasłem wyjazdu. :)   

Obie dotreptałyśmy do linii wyznaczonej przez Borysa, który mocno pilnował, by owej nie przekraczać. I wiecie co? Przypomniały mi się wszystkie filmy o rekinach, a przede wszystkim jedna myśl - że wabi je krew. Nie mogłam przestać rozmyślać o mojej bolącej stopie i tym, że skoro tak mocno odczuwam to otarcie, na bank sączy się z niego krew. Młoda nie dodawała mi otuchy co chwilę krzycząc: " Aaaa coś mnie pozyziało!" Nie odezwałam się ani słowem, aby nie wywołać u niej paniki, ale sama miałam pełno w gaciach ze strachu... . Czekaliśmy w oszałamiająco cieplutkiej wodzie na charakterystyczną płetwę wystającą nad powierzchnię wody. Jeden nieduży przepłynął kilka metrów od nas i zwiał, nawet nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia. Po chwili na horyzoncie, ponad taflą turkusu wyłoniły się 3 trójkąty. Wow...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz