Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 września 2016

Trampkami przez Polszę "2"








Nie chcąc nadużywać gościnności Gospodarzy rozstawiliśmy nasz namiot w przepięknym ogrodzie. Pomimo, iż namawiano nas na spanie w pokoju to chciało nam się kontynuować cygański żywot. Chyba przyzwyczajenie wzięło górę, gdyż od dwóch miesięcy z racji remontu spaliśmy, a to w przyczepie kempingowej a to u przyjaciół przebywających na urlopie.   

Chłodny wieczór zmusił nas do przyodziania wielu warstw odzieży. Od stóp po czubek głów schowani w ciepłych śpiworach, wyglądaliśmy jak ogromne dżdżownice. Kładąc się spojrzeliśmy jeszcze na odchodne w krystaliczne niebo. Gdzieniegdzie przelatywały zbłąkane perseidy, w oddali szczekał strzegący obejścia psiak, nieśmiało odzywały się też zziębnięte świerszcze. Fantastyczna, wszechobecna cisza.  

Rankiem Ziółek poszedł zerknąć na moduł mojego motocykla i przeczyścił styki, a ja rozleniwiona wczesną pora zostałam jeszcze w namiotowych pieleszach. 
Grześ przygotował pyszne śniadanie, byśmy mieli siłę prowadzić Trampki. Po zacnym posiłku, oprowadził nas po swoim królestwie. Mogłabym gościa słuchać godzinami. Z pasją opowiadał jak dba o owoce, warzywa i zioła, jak przygotowuje własne, ekologiczne opryski i przetwory.  Piękne, acz pracochłonne hobby.
Oczywiście na drogę dostaliśmy kilka pysznych prezentów. Wór suszonych gruszek i jabłek, smakowite nalewki i dżem z róży, na wypadek nagłego głodu, aż żal było wyjeżdżać.

Ponieważ  mieliśmy jechać szlakiem zamków, Grzesiu zaproponował, byśmy wdepnęli do Lubiąża. Co prawda kompleks pocysterski to nie zamek, ale skusiliśmy się, bo i odległość niewielka.
Pogoda dopisywała i tocząc się powolnie w słońcu zdaliśmy sobie sprawę, jaka urocza jest nasza Polska. Zachłyśnięci zagranicznymi podróżami, zapomnieliśmy ile atrakcji zapewnia nasz własny kraj!

Gdy weszliśmy do zaniedbanego wnętrza okazało się, że musieliśmy poczekać do pełnej godziny na otwarcie kasy. Przyjemny chłodek utrzymywany wewnątrz przez grube mury, umilał nam upływający czas oczekiwania na przewodnika.

Kompleks okazał się być architektoniczną perłą. Dwa i pół raza większy od zamku  na Wawelu, z 223 metrową barokową fasadą, największą w Europie, oraz drugi na świecie co do wielkości obiekt sakralny.
Sala książęca i refektarz klasztorny, a także wnętrze opustoszałego kościoła zrobiły na nas nie lada wrażenie.

Przykro było tylko słuchać historii przewodnika, nie dość, że Naziści, potem Sowieci to i nasi dołożyli do ognia rozkradając piękno klasztoru.
Zupełnie niedawno istniał tu również szpital psychiatryczny, świadomość tego faktu nie pozwalała przejść swobodnie przez szare, długie, smutne korytarze, zostawiając na plecach gęsią skórkę. Szkoda, że tak niezwykłe miejsce niszczeje, a sponsorów i pieniędzy na renowację jest niewiele, zaledwie kropla w morzu potrzeb.

Cyknęliśmy kilka fotek i udaliśmy się na obiad w przyklasztornej knajpce. Ceny nas nie zabiły, a jedzenie było  bardzo smaczne. Micha mnicha, czyli czerwony barszcz z różnego rodzaju pierogami, skutecznie zapełniły nasze burczące brzuchy.
Czas zbierać się dalej, chociaż po smacznym jedzeniu człowiek chętniej wybrałby się na drzemkę. :)

Przejeżdżając przez Legnicę nie mogłam oprzeć się wrażeniu deja vu, ale przecież nigdy mnie tu nie było? Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wspomniane miasto wygląda zupełnie jak włoski Triest. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, po co tak daleko jeździć jak na naszej ziemi taka różnorodność. Lwówek Śląski i jego okolice również obfitowały w piękne budowle i pejzaże.

Zamek Czocha, który tego dnia był naszą destynacją, wyłonił się magicznie zza zakrętu i od razu rozbroił nas swoim wdziękiem. Zatrzymaliśmy się przy bramie wjazdowej obok czekającego na znajomych chłopaka, a pan ochroniarz popędził w naszym kierunku, by rozeznać o co nam chodzi, przecież na zwiedzanie było już za późno. Obaj Panowie okazali się być przemiłymi ludźmi. Polecili nam pobliski kemping jako miejsce noclegowe, a także zaproponowali kilka atrakcji.

Zawróciliśmy jakieś dwa kilometry, aby rozbić nasz skromny biwak w najpiękniejszym miejscu tegorocznej wyprawy. Miękka, soczysta łąka, zielona woda w spokojnie płynącej rzece i powalający widok na zamek, a wokół nikogo poza stacjonującym zarządcą terenu i kilkoma rybakami.

Oszołomieni scenerią nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie się umiejscowić z całym, naszym bałaganem. Wreszcie znaleźliśmy odpowiednie miejsce i po krótkiej walce z bagażami, poszliśmy rozpalić ognisko. Nie jakiegoś tam grilla, prawdziwe, pięknie świecące ognisko z rozgrzewającymi płomieniami. Łukasz rąbał spore kawałki dębowego drewna, a ja nadziewałam zakupioną kiełbaskę na  zaostrzone patyki. Siedzieliśmy sobie tak w absolutnej ciszy, nikomu nie wadząc, nie musząc nikogo wysłuchiwać i popijaliśmy Grzesiową naleweczkę rozprawiając o naszych marzeniach i planach na przyszłość.

Rybacy dawano już poszli do domów, chłopak, który przywitał nas na wjeździe również zniknął. Towarzyszyło nam tylko rozgwieżdżone niebo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz