Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 6 września 2016

Trampkami przez Polszę. "3"











Rankiem, bardzo szybko rozpakowywaliśmy się z cebulkowych warstw odzieży. Słońce tego dnia miało pokazać na co je stać. Wyłażąc z namiotu, oczywiście pokłóciliśmy się o to kto kogo spychał z materaca na ziemię i komu bardziej zmarzł w nocy tyłek, ale aromatyczna kawa szybko poprawiła nam nastroje. Po niezbyt wyszukanym śniadaniu: sucha buła z parówką i musztardą, ruszyliśmy zwiedzać, tym razem na jednym, Ziółkowym motku.

Warowna twierdza osadzona na skałach, wyglądała niczym z dziecięcych baśni o magii, wróżkach i rycerzach. Nic dziwnego, że budowla była wybierana do wielu filmów i seriali np. "Wiedźmin.", "Tajemnica twierdzy szyfrów." czy "Gdzie jest Generał.". Zostawiliśmy kaski i kurtki u uprzejmego pana ochroniarza i weszliśmy do środka.

Wewnątrz nie było już tak bajkowo, typowo turystyczne miejsce, oplakatowane, z durnymi pamiątkami. Wiem, wiem, każdy ma prawo do zarobku, ale to trzeba tak wszystko psuć? Powinien być zakaz umieszczania czegokolwiek współczesnego w takich miejscach. W dodatku część zamkowych pomieszczeń została przekształcona w hotel, a wnętrza oczywiście nie są udostępniane zwiedzającym. No chyba, że wykupi się nockę za niemałą kwotę.

Czekając na przewodnika, żałowaliśmy, że ominie nas nocne zwiedzanie, polecane przez znajomych. No niestety, dostępne tylko w wybrane weekendy. Trzeba będzie zapakować przyjaciół i wrócić jeszcze raz, by nadrobić zaległości.

Nasz "Tour Guide" okazał się być... szalonym nastolatkiem. Chłopak z bujną czupryna, pełną loczków, miał przygotowaną zgrabną historyjkę. Chociaż był pełen uroku gestykulując i udając skrzyżowanie panów Wołoszańskiego i Makłowicza, to jednak brakowało mu luzu i naturalności. Zapytany o niewielką rzecz natychmiast gubił się i płoszył. Nikt jednak specjalnie nie narzekał, ale nie byłabym w Polsce, gdybym nie usłyszała kilku drwiących kpin pod jego adresem.

Niewiele ostało się z przepychu zamkowych wnętrz. Kolejność taka sama jak w klasztorze w Lubiążu: Naziści, Sowieci, nasi szabrownicy, a dodatkowo jeszcze greccy uchodźcy. Jednakże sala rycerska, jadalnia, biblioteka i sypialnia pozwalały włączyć wyobraźnię i dodać te wszystkie rozkradzione wspaniałości do widzianego ogółu. Ogromną frajdę sprawiły nam spacery przez tajemne przejścia, ukryte za masywnymi bibliotecznymi regałami. 

Dodatkowo, legendy o Białej Damie, tulącej swe płaczące, nieślubne dziecko do snu, która przechadza się do dziś po zamkowych korytarzach, czy opowieść o tym jak dawniej Panowie dostawali się do łoża i co mogło się wydarzyć, gdy już byli w środku, dopełniały braki panujące w twierdzy, wywołując u turystów strach na przemian ze śmiechem.

Po dość krótkim zwiedzaniu, skusiliśmy się na półgodzinny rejs łódką. Przysłowiowych gaci z wrażenia nam nie urwało, ale widoczki zaiste ładne, a delikatny wietrzyk dał trochę wytchnienia w upalny dzień. Podpłynęliśmy nieopodal naszego kempingu, szybo zerknęliśmy, czy mój Trampek stoi tam gdzie go zostawiliśmy. Był. Dumnie prezentował się w słońcu, mimo iż z niego staruszek. 
Łódka zawróciła i "popędziła" w kierunku najstarszej zapory wodnej w Polsce. Jej budowę rozpoczęto w 1901 roku, a około 1907 otwarto tam również elektrownię wodną, której mechanizm działa do dziś.

Tocząc się pod górę, poczuliśmy  jątrzący nasze brzuchy głód. Czas zrobić zakupy i przyrządzić jakiś obiad. 
Ponieważ na noclegu mieliśmy działającą kuchenkę gazową i kilka garnków do dyspozycji, obiad był królewski: kotlety, ziemniaki i mizeria, to nie sucha buła z musztardą. :)

Rozleniwiliśmy się. Wyjeliśmy materace z namiotu i postanowiliśmy nagrzać nasze stare kości na słonku, przy okazji drzemiąc odrobinkę. Łukasz usłyszał silnik KTM'a i pobiegł porozmawiać z właścicielem okazu, a ja rozpuszczając się zdecydowałam, że zażyję kąpieli w rzece. Śmiałków było niewielu. Po zanurzeniu stóp wiedziałam dlaczego. Woda była tak zimna,  że machnęłam kilka razy rękoma w stylu sparaliżowanej żabki i uciekłam szybko na brzeg.

Wieczorem upał stopniowo delikatniał, a my na ławeczce rozgrywaliśmy partyjki makao, delektując się spokojem i czekając, aż wreszcie zwolni się miejsce przy ognisku.

W międzyczasie zagadał do nas Pan Zarządca, "Piotrek jestem." Kolejny koleś z pasją: żeglarz, podróżnik, architekt, mąż i ojciec. Wymienialiśmy się spostrzeżeniami na temat naszego kraju, innych kultur i obejrzanych przez nas miejsc. Po czym zniknął na chwilę.

Zaszliśmy więc za budkę dla rybaków, gdzie znajdowało się palenisko i ławeczki. Siedział tam samotny, smutny Pan, który rozpromienił się na nasz widok. Czekał na swoich kamratów, którzy popłynęli kajaczkami w dal, bez niego. Facet okazał się być okrutnym gadułą, ale było w nim coś sympatycznego więc nie przerywaliśmy głoszonych przez niego treści ( a wierzcie mi, niezwykle różnych). :) 

Za chwilę wrócił do nas Piotr z piwkiem, a także małżeństwo z córką, które tej nocy zdecydowało się na nocleg w "naszej" samotni. Na dokładkę Straszy Pan Bosman ( jak po cichu nazwaliśmy go sobie roboczo) również zacumował przy naszym skromnym gronie. Początkowo nieśmiało się miało spotkanie. Jednak w miarę upływającego czasu, zdążyliśmy opowiedzieć sobie niemal wszystko. 

Tematy, standardowe: muzyka, zwiedzanie, hobby. Później poleciało po bandzie: polityka, szkolnictwo, system opieki zdrowotnej, prawo budowlane... . Zajadając kiełbę i uchowane z obiadu 3 smętne, upieczone w popiele ziemniaczki czuliśmy, że odpoczywamy. Towarzystwo przednie. Starszy Pan Bosman przyniósł gitarę, nawet pojawiły się jakieś nieśmiałe śpiewy. Co chwilę, wybuchały też salwy śmiechu unoszone przez wodę na pobliskie wioski. Zapadła głęboka noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz