Rano.
Czas w końcu pojechać dalej, bo chociaż miejsce cudowne to czegoś brak. Dość długo zbieraliśmy się do wyjazdu, a i zapoznani wczoraj Agata, Tomek i ich śliczna córcia przyszli pogadać. Kemping powoli zapełniał się ludźmi, którzy korzystając z przepięknej pogody przyszli się zrelaksować. Słońce paliło coraz bardziej. Wymieniliśmy się danymi kontaktowymi z uroczą parą i wreszcie ruszyliśmy.
Ponieważ gorący ranek nie zachęcał do spożywania stałych pokarmów zatrzymaliśmy się przy niewielkim sklepiku na zimny jogurt. Właściciel dokładanie opowiedział jak mamy jechać do pobliskiego, czeskiego Frydlantu. Pomimo, że mieliśmy GPS'a, to wysłuchaliśmy Pana z pokorą i zaciekawieniem. Niezmiennie na mojej twarzy pojawia się uśmiech, gdy miejscowi starają się pomóc jak tylko potrafią, czyniąc miejsce zamieszkania niezwykłym i takim, w które zwyczajnie chce się wracać.
Przyjemny wietrzyk ochładzał nasze skwierczące w upale ciała. Trasa przebiegała przez małe, urokliwe miasteczka o czerwonych dachach, ulokowane w dolinkach niewielkich wzniesień. Z sadów dobiegał nas słodki zapach opadłych śliwek i dojrzewających jeszcze na drzewach jabłek. Aromat mieszał się z miłą wonią róż kwitnących w przydomowych ogrodach. Bajkowo dość.
Położony nad rzeką Smeda, wzniesiony na szczycie powulkanicznej góry zamek manifestował swą wielkość. Połączona z renesansowym pałacem średniowieczna twierdza z sgraffitową dekoracją, powaliła nas na kolana. Fantastycznie zachowane wnętrza, z oryginalnymi dekoracjami znacznie odbiegały od tych rozkradzionych, widzianych w Polsce. Do tego bardzo konkretna Pani przewodnik, starała się odpowiedzieć na każde pytanie i opowiedzieć nam historię tego miejsca najlepiej jak tylko potrafiła. Za stosunkowo niewielką cenę (ok.70 zł za dwie osoby), mieliśmy kulturalną ucztę. Polecam miejsce każdemu kto znajdzie się nieopodal. Naprawdę warto.
Zmęczeni ogromem zwiedzania i temperaturą ochoczo wsiedliśmy na motocykle. Piotrek podsunął nam dzień wcześniej drogę, którą warto się przejechać. Nie mylił się. Góry Izerskie, niesłusznie zapomniane przez turystów, bardzo przypadły nam do gustu, a kręta droga przez las pozwoliła odpocząć od spiekoty i ucieszyć nas licznymi serpentynami.
Czeskie wioseczki, równie urokliwe co nasze, choć nieco odmienne architektonicznie. Biało brązowe, drewniane elewacje i spójne z całością ciemne dachówki wdzięczyły się do przejeżdżających ludzi. Zatrzymaliśmy się w jednej z nich na szybką przekąskę, bo żołądek wreszcie zaczął domagać się posiłku.
Tego dnia mieliśmy dojechać do jakiegoś miasta, ale przyznam , że nie pamiętam dokąd. Co jakiś czas musieliśmy zrobić postój. Mój łeb nie wytrzymywał ciężaru kasku (chyba czas na zmianę) i skwaru. I tak o, nie robiąc zbyt wielu kilometrów przeturlaliśmy się przez Jelenią Górę, podziwiając jej efektowną panoramę. Koniecznie musimy tam wrócić!
Następnie trafiliśmy do knajpy, chcąc zjeść jakiś sensowny obiad po jogurcie i suchym chlebie z kiełbą. Jednakże, gościniec łojewski nie miał do zaoferowania szałowego jedzenia, na które z resztą strasznie długo trzeba było czekać. Miał za to taras na malowniczy pejzaż, który ocalił pobyt w tym miejscu.
Zrobiło się późno i chłodno. Ponieważ po zmroku jadę jak niewidoma, postanowiliśmy wybrać w nawigacji jakiś nocleg... . Kemping do którego zmierzaliśmy nie istniał już kilka lat, za to widoki odkryte szukając zaginionego biwaku po raz kolejny oszołomiły nasze zmysły. Przecież to Toskania! A nie pamiętam, żebyśmy jechali aż tak długo. :) Zachodzące słońce podkreślało tumany kurzu unoszące się po żniwach. Po pagórkach spływało złoto rżyska poprzecinane zielonymi łąkami, niczym niezgrabna szachownica, której brakowało rzeźbionych figur. Symboliczne obłoki zdawały się być podpisem autora tego zacnego malowidła. Nie wiem czy to zmęczenie, upał czy szalejące hormony, ale było tak pięknie, że z oczu wartką strugą popłynęły mi po policzku ciepłe łzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz