Musze przyznać, że sezon motocyklowy w zasadzie zaczęłam od wyprawy. W tym roku odpalałam mojego Trampka raptem 2 razy, z czego 1 musiałam wracać do domu po 40 kilometrach, bo padł moduł. Nic więc dziwnego, że szło mi jak po grudzie. Na szczęście w miarę upływu kilometrów, nabierałam większej pewności i wprawy, chociaż brzęczące w plecaku słoiki nie dawały za wygraną i bezczelnie próbowały odebrać swym ciężarem moją radość z jazdy.
Podążaliśmy radośnie w stronę Kostrzyna nad Odrą, pogoda dopisywała równie dobrze jak nasze humory. Zaszaleliśmy nawet zjeżdżając na obiad do greckiej restauracji Meteora, która okazała się być ... polską i to słabej jakości. Nic to jednak, gdy brzuszki pełne, a ochota na przygodę ogromna.
Na jednej ze stacji benzynowych zaczepił nas miejscowy motocyklista wypytując: "A gdzie?", "A na jak długo?", " A sami?" Przeprowadził dość wścibsko pełen wywiad i zaproponował, żeby rozbić się na polu namiotowym Woodstocku. "Nie... , przecież to już było?!" Odparłam pewnie, lecz z lekka nutką niedowierzania. Okazało się, że to mnie pomyliły się weekendy i rzeczywiście, rozejrzawszy się dokładniej zobaczyliśmy masę kolorowych ludzi ciągnącą na festiwal. ( część już mocno ujaraną ;) )
Kemping znaleziony przez nawigację był pięknie położony, a my akurat zdążyliśmy na zachód słońca. Jednak stosunek ceny do jakości usług w tym miejscu nie był wystarczająco proporcjonalny. Jak na PRL-owskie zagrzybione, stare ściany i kawałek łąki zdecydowanie liczyli sobie za wysoko. No ale, jedyny w okolicy, co się dziwić.
Wjazd na pole namiotowe był dla mnie wyczynem... żwir, piach i górka, a ja z tymi klopsikami... Do góry chyba nie polecę, najwyżej Ziółek zeskrobie mnie z gleby. Udało się. Ściągnęliśmy kaski i natychmiast obsiadło nas stado krwiożerczych komarów, szczęśliwie i to nie był kłopot, bo i antyrobala w psikaczu zabralimy. Rozstawiliśmy namiot, zjedliśmy kolację, wykąpaliśmy i cholernie ciekawi następnego dnia, zasnęliśmy jak małe dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz