Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 29 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 3











Następny dzień wyglądał zupełnie tak samo. Byliśmy już w Danii, a autostradowe nudy wciąż podobne. Jeden wielki szum, wyprzedzanie tirów, może delikatnie różniły się wiejskie widoki: krowy nie były łaciate tylko białe i częściej niż w Polsce można było spotkać owce czy konie pasące się na zielonych pastwiskach. Co ciekawe w tym kraju korytarze ratunkowe nie powstały tak pięknie jak w Niemczech, a ludzie wręcz zajeżdżali nam drogę. Cwaniak ze starego audi próbował pocisnąć bocznym pasem awaryjnym, ale jedna z ciężarówek skutecznie uniemożliwiła mu nieudaną akcję skrócenia sobie czekania w korku. Wykorzystując nasze, jakby nie było, mniejsze gabaryty, udało nam się odrobinę zmniejszyć męczarnie, ale i tak swoje odstaliśmy. Lewa ręka zaczynała boleć, sprzęgło mam troszkę za daleko co w przypadku zatoru przysparza mi kłopotów. Sprzęgło, jedynka, dojazd, luz i tak w kółko... .

Kemping w Odense był jednym z tych ogromnych paskudztw dla mas. Ludzi jak mrówek, cena nie najniższa, jakiś basen do którego śmiałość miały wejść jedynie rozwrzeszczane dzieci. Dostaliśmy 15 tysięcy ulotek, w których opisane były najbliższe atrakcje. Skusiły nas kolorowe obrazki i zadecydowaliśmy, że następnego dnia pozwiedzamy sobie Danię. Katedrę, kościoły, zamek i dom H.C. Andersena. :)
Tuż obok nas rozstawili się dwaj panowie, którzy również przyjechali motkami. Jeden na pięknie odrestaurowanym Kawasaki Z650, a drugi... hmmm nie pamiętam na czym. Przywitaliśmy się tylko gestem lewej ręki, ale nie byli chętni do rozmów. Kawałeczek dalej zajechał cudny, stary Saab z wielkimi rogami przytwierdzonymi do maski auta, ze środka wytoczyło się kilku młodych Norwegów, którzy zrobili sobie tego dnia ucztę, grillowali i chachali się do późna . Naprzeciwko zaś dwa młode, francuskie małżeństwa z ewidentnym fochem na siebie i 5 płacząco-krzyczących dzieci, jedno używało chyba nawet języka delfinów. Oj nie obejdzie się dziś bez stoperów. ;) Po obserwacji otoczenia, studiowaniu map i tras, oraz kilku partyjkach makao zasnęliśmy szybko, jakby ktoś odciął nam zasilanie. 

Rano wszystkie plany zostały zrujnowane. Deszcz  nacierał jak oszalały, a my w naszym małym, zielonym namiociku zastanawialiśmy się czy próbować składać to wszystko na mokro i jechać dalej, czy zostać dzień dłużej i poczekać, aż przestanie padać. Prognoza pogody nie zostawiła nam złudzeń. Ubraliśmy się w nasze kosmiczne przeciw deszczówki, zapieliśmy szczelnie i walecznie ruszyliśmy do boju. Sprawnie nam poszło. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania okolicznych zabytków i pojechaliśmy dalej w kierunku Norwegii. 

Widok pierwszego mostu, którym trzeba było się przeprawić przez cieśninę Kattegat zwalił mnie z nóg. Dosłownie. :) Stopa mi uciekła i zaliczyłam piękną, postojową glebę. :) A mój Mąż? Krzyknął tylko:" Nie ruszaj się!" Zamiast podbiec i pomóc mi się podnieść, wyciągnął telefon  i śmiejąc się do rozpuku rejestrował moją porażkę. 
Krajobraz przypomniał mi starą grę strategiczną: The Settlers. Obłędnie zielone, płaskie jak stół wybrzeże, obmywająca je delikatnie woda, żółty piasek, śnieżnobiałe owce. Most w środkowym punkcie wznosił się dość wysoko w górę, a jego podpory pogrążone były w ołowianych, szarych chmurach.  Gdzieś w oddali widoczne były lekko zamglone elektrownie wiatrowe, tworzące potężny szpaler w rozhuśtanej wodzie. Całość wyglądała mrocznie, ale niezwykle. Nieco mniej nam się podobało na moście, bo wiało jak diabli i momentami jechaliśmy wręcz " poziomo", a głowy o mały włos nie zostały porwane do fal na pożarcie wygłodniałym mewom.  :) 
Drugi most przez cieśninę Sund, prowadzący do Szwecji wywarł podobne reakcje, na szczęście już bez wywrotek, ale z taką samą siła wiatru. Tego dnia uświadomiłam sobie, że zamiast psioczyć na niewygodne kostiumy przeciwdeszczowe trzeba się będzie z nimi zaprzyjaźnić... .



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz