Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 2












Okazało się, że mój małżonek bez porozumienia ze mną zadecydował, iż pojedziemy autostradami, aby zaoszczędzić trochę czasu. Zirytowało mnie to potwornie, bo zawsze milej, przyjemniej i przede wszystkim ciekawiej sunie się lokalnymi dróżkami. Niestety chcąc zobaczyć upragnioną Norwegię i pośmigać dłużej po tamtejszych rejonach, musiałam przystać na tę decyzję, była po prostu rozsądna.

Nie zmieniło to jednak faktu, że było cholernie nudno. Kilka razy pojawił się jakiś ładniejszy krajobraz po żniwach. Rdzawa ziemia gdzieniegdzie poprzetykana resztkami złotej słomy. Dostojne drzewa witające nas na obcej ziemi, kilka pagórków. Wszystko to jednak znikało za parawanem autostradowej "nędzy". Całość podróży pieczętował nieznośny upał ( chyba pierwszy i ostatni podczas tego wyjazdu ;) ). Co chwilę zjeżdżaliśmy na zatoczkę,  by móc rozprostować wynudzone kości. No nie tak miało być. Miał być fan, widoki, radocha, a tu flaki z olejem... i na dodatek korek. Myślałam, że tylko  w Polsce może się przydarzyć zator na autostradzie. Jak to się można oszukać. 

Po chwili namysłu Łukasz wystartował środkiem i zgrabnie mijał wszystkie zastygłe w bezruchu auta. Toczyłam się za nim mniej pewnie, mając baczenie na słoiki, które przecież nadal są nietknięte i dodają mojemu moto kilka ładnych kilogramów obciążenia. Co ciekawe, ludzie pięknie zjeżdżali nam z drogi, baaa... . Coraz bliżej miejsca powodującego opóźnienie, odruchowo zaczęli ustawiać się w pozycji korytarza ratunkowego. Stojący po prawo przysunęli się do pobocza, ci z lewej stawali bezpośrednio przy barierkach tworząc szeroki przejazd pośrodku, a my elegancko i z gracją skorzystaliśmy z tego zacnego zwyczaju ( bez mandatu).

Wyczerpani upałem, zjechaliśmy na stację, aby zatankować, ochłodzić się nieco zimną wodą i zjeść coś w końcu. Godzina późna, a my tylko na porannej kawie. Nic tak nie poprawia nastroju jak szybki, ciepły posiłek, kiedy jest się zmęczonym. Pałaszowaliśmy więc łazanki z kapustą w cieniu policyjnego wozu i jednego smętnego drzewka. Chociaż na co dzień nie spożywamy takich "cudów", wtedy wydawało nam się to nadzwyczaj pyszne, zupełnie jak kebab na dobrej gastrofazie.  

W miarę ubywających kilometrów przybywało chmur. Stare, chińskie przysłowie ludowe mówi: cumulus na niebie pogoda się zj*** .  Prawda to. Lunęło jak z cebra więc zjechaliśmy na tamtejszy MOP, aby założyć deszczowe ałtfity. Przeczekaliśmy największe natarcie deszczu pod daszkiem męskiej toalety pachnącej...bardzo źle, po czym wbiliśmy w nawigację adres najbliższego kempingu. 

Na moje szczęście, jechaliśmy teraz lokalną, spokojną drogą i  mogliśmy podziwiać tak zwany niemiecki ordnung. Pięknie zagospodarowane ogródki z zieloną, równo przystrzyżoną trawą, co prawda tandetne krasnale w prawie każdym, ale wierzcie mi, że jakoś tam pasowały. Obejścia bez śmieci i zbędnych gratów, śliczne domki z czerwonej cegły zbudowane praktycznie w jednej  linii. Trochę jak nie z tego świata. Na pewno nie z polskiego.  No i kompletny brak mieszkańców, chyba wszyscy Niemcy na wakacjach. ;) 

Na nocleg trafiliśmy do równie niezwykłego miejsca: ukryty za budynkiem głównym basen, równy trawnik, porządek, cisza i rój pomrowów, które musieliśmy poprzenosić, żeby móc rozstawić namiot. Widocznie po ulewie postanowiły wyjść na spacer na świeże powietrze. Najfajniejsza jednak była kobitka, która ten kemping prowadziła. Kojarzycie Janis Joplin? Ona żyje! Siedzi sobie w Niemczech i przyjmuje turystów. Przemiła, starsza pani z długimi do pupy, siwymi włosami, rewelacyjnie mówiąca po angielsku z mocnym amerykańskim akcentem, na nosie lenonkowe okulary i ewidentny styl: dzieci kwiaty. Już ją lubię. <3 <3 <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz