Zjechaliśmy na boczną
ścieżkę dla ciężarówek i zdołowany Ziółek zaczął
rozkręcać Yamahę. Trwało to jakiś czas, a Pan Pogranicznik
patrząc na całą sytuację zawołał mnie do swojego okienka.
Pomyślałam, że jak nic na nas nawrzeszczy i każe się gdzieś
przenosić z całym tym rozgrzebanym bajzlem. Podeszłam więc
nieśmiało i najwdzięczniej jak potrafiłam zapytałam o co chodzi,
a Pan Pogranicznik wyciągnął całą paczkę czekoladowych
ciasteczek. Poczęstowaliśmy się i chcieliśmy oddać paczuszkę,
Pan jednak spojrzał z niesmakiem,bo przecież wszystko mamy zjeść
i basta. Ja głupia ja, tak łatwo osądziłam człowieka, a on nas
podkarmić chciał. Myślę, że tkwiliśmy na granicy około dwóch
godzin. W tym czasie przetoczyło się koło nas mnóstwo ludzi. Wnet
jeden z taksówkarzy podbiegł do nas pytając nieporadnie co się
dzieje. Zbadał sytuację i stwierdził, że jego syn kilometr dalej
ma warsztat i może po niego zadzwonić, zaholuje nas i naprawi,
wszystko zrobi, świetny mechanik.
Ponieważ Tedziuni się
nie poprawiało, stwierdziliśmy - chyba gorzej być nie może. Z
odrobiną zdenerwowania czekaliśmy na młodego Albańczyka. Tyle się
nasłuchaliśmy, Albania? Toż tam sami złodzieje, bandyci i hodowcy
marihuany. W jakże błędnym przekonaniu żyją ludzie, przekonacie
się później.
Bert,
dwudziestopięcioletni, wąsaty chłopak przyjechał do nas z kolegą,
Florencem. Odnieśliśmy wrażenie, że nie byli zbytnio zachwyceni
nagłą możliwością zarobienia pieniędzy, ale na ich buziach z
pewnością widniał bliżej nie określony chochlik, który mówił
mi, że dziś jeszcze będzie się działo.
Zdaje się, że po
kilkuset metrach TDMka wysiadła kompletnie, więc zarządzono
holowanie. Pośrodku zupełnej pustki usytuowany był spory garaż, a
w nim chyba wszystkie możliwe urządzenia i pojazdy: pług,
kosiarka, mnóstwo starych, przerdzewiałych skuterów, rowery,
siedzenia samochodowe no i przede wszystkim części do Mercedesów.
Nie znam powodu, dla którego Albańczycy ukochali tę markę,
nieważne gdzie się znajdowaliśmy, wszędzie królował „mesiowy
celownik”.
Panowie podeszli do
sprawy szybko i profesjonalnie, szczególnie Florenc, którego oczy
zaświeciły się już w pierwszej chwili, gdy zobaczył nasze
motocykle. Przy niewielkiej pomocy mojego męża po raz kolejny
Yahama została rozebrana do rosołu. Wszyscy mechanicy zgodnie
twierdzili, że to świece, wystarczy je wymienić, ale przecież
musiało dziać się coś innego skoro kolejna wymiana nie pomagała.
Każdy poszczególny fachura ignorował nasze domysły, wiadomo oni
znają się najlepiej. Bert i Florenc jako pierwsi wysłuchali nas od
początku do końca, no może wysłuchali to złe słowo, gdyż
mieliśmy spory kłopot z barierą językową. Wąsacz znał jakieś
wyrażenia i zwroty w języku angielskim, jego kumpel natomiast, ni w
ząb, a jako że albański jest podobny zupełnie do niczego (trochę
jakby francuski, czasem coś z niemieckiego, a momentami nawet
włoski), do komunikacji posłużyły nam migi. Niezwykła była
atmosfera tego miejsca, nieważne co i jak mówiliśmy. Wszyscy
uśmiechnięci i wyluzowani, albańskie czary?! Dziwniejsze tym
bardziej, że na granicy nie dopisywały nam szampańskie humory.
Florenc wyszperał
popękane membrany, no patrzcie, żaden z fachowców nie dopatrzył
się takiej drobnostki? Bert wsiadł do swojego samochodu i popędził
do miasta, by kupić nowe. Nie wracał dłuższy czas, więc
pojedliśmy wymieniając się zapasami, na stół trafiły też
ciasteczka od Pana Pogranicznika i „rozmawialiśmy” sobie o
wszystkim i o niczym. A głównie o poważnym wypadku Florenca, w
którym pogruchotał sobie nogę. Stąd ta ogromna blizna, szpecąca
całkiem zgrabne łydki. Gdy tylko chłopak pojawił się z powrotem,
od razu zabrali się do pracy. Niestety Bert nigdzie nie mógł
znaleźć odpowiednich rozmiarem membran, a te które kupił, były
za małe. Panowie wpadli więc na pomysł, żeby je po prostu
przykleić do komory gaźnika. Zadziałało! Uradowani, zapłaciliśmy
należną zapłatę i po wymianie numerów telefonów ruszyliśmy na
podbój Albanii.
Podbój zakończył się
jakieś 40 kilometrów dalej w Szkodrze. Tośmy się najechali...
Zrozpaczeni zadzwoniliśmy po znanych Wam już Albańczyków.
Początkowo nie chcieli nas ratować, ale coś ich natchnęło, być
może krzyczący z bezsilności Ziółek. Ponieważ tuż obok było
kilka restauracji, zaszliśmy do nich, żeby zjeść coś gorącego.
Cena nas rozbroiła, 11 złotych za dużą pizzę i dwie cole.
Słyszeliśmy, że jest to tania dla Polaka wakacyjna destynacja, ale
żeby aż tak?
O mały włos,
przegapilibyśmy stojący dumnie Zamek Rozafa z XIII wieku,
umiejscowiony na wzgórzu. Flaga Albanii powiewała na nim spokojnie
i majestatycznie. Podobno dzielnie broniono jego murów podczas
najazdu Tureckiego, później po podpisaniu porozumienia przeszedł w
ręce Imperium Osmańskiego i przekształcono go w meczet.
Nasi nowi koledzy
stwierdzili, że i tak niczego nie dokonają stojąc na przyhotelowym
parkingu. „Pojedziemy do mechanika” rzekł jeden z nich.
Widziałam, że Florencowi oczy prawie wychodziły na wierzch, gdy
pozwoliliśmy mu poprowadzić Tedzię w drodze do rzeczoznawcy.
Wskoczył ochoczo na motocykl, ja oddałam Trampka Łukaszowi i
przesiadłam się do Mercedesa.
Zapadł już wieczór,
gdy dojechaliśmy do naszego nowego Fachury. Warsztat polecany przez
chłopaków okazał się być niewielką klitką wielkości 2 na 2
metry kwadratowe, a u jego wejścia trzy schodki. Jeśli ktoś chciał
dostać się do środka musiał pokonać stopnie wjeżdżając po
grubej, luźno umieszczonej desce.
Pan Mechanik był
Muzułmaninem z długaśną brodą, odstającymi uszami i poczuciem
humoru. Pierwsze słowa jakie do nas skierował brzmiały: „ Don't
be afraid, I' m not a terrorist.”, i to jedyne co potrafił do nas
powiedzieć w znanym dla nas języku. Bert i Florenc zapewniali nas,
że to dobry człowiek i zna się na motocyklach, zresztą warsztat
może i malutki, ale wszystko elegancko poukładane, każda nawet
najdrobniejsza rzecz miała swoje miejsce, a i Pan Muzułmanin
poruszał się w nim jak ryba w wodzie. Po wyjątkowo widowiskowym
wjeździe Pana Fachury do środka, wszyscy Panowie wzięli się do
pomagania, a ja przysiadłam sobie na schodkach tuż przy wejściu i
czekałam. Podziwiałam różnorodność tego miejsca, brud i śmieci
były wszechobecne, nie powodziło się najlepiej w tej dzielnicy,
aczkolwiek sąsiedzi pozdrawiali się wzajemnie radośnie i nie ważne
czy był to Katolik czy nie, wszyscy się szanowali.
Ponieważ zabrakło nam
wody, poszłam do sklepiku naprzeciwko. Nie miałam pojęcia, jaką
walutą posługują się Albańczycy, wypłaciliśmy na szybko jakieś
pieniądze na stacji benzynowej, ale nie zdążyliśmy się z nimi
zapoznać. Ekspedient popatrzył na moją konsternację, gdy
przyszło mi uregulować rachunek, ale wybrał najdrobniejsze monety
i pokiwał głową wydając z siebie nieśmiałe „Thank you”.
Podziękowałam Panu i wróciłam do męża.
Długo trwało zanim Pan
Not A Terrorist rozłożył, naprawił i poskładał TDMkę. Byłam
zmęczona, tym razem dla odmiany czekaniem. Żona Berta co chwilę
wydzwaniała zaniepokojona, myślę, że zebrał niezłą burę, że
włóczy się gdzieś po nocy z obcymi ludźmi, ale nie dawał tego
po sobie poznać. Pokazał nam chyba wszystkie zdjęcia swojej
przepięknej małżonki i jeszcze śliczniejszej córci, niedawno
urodzonej. Poczułam wyrzuty sumienia, że tak tam z nami siedzi i
tłumaczy co Nowy Fachura wyczynia, a one siedzą w domu denerwując
się czy wszystko z nim ok.
Nagle z pobliskiego
meczetu rozległy się modlitwy na cztery strony świata, i chociaż
jestem Katoliczką w dodatku nie rozumiejącą ani słowa, wierzcie
mi, że brzmiały tak melodyjnie niby nieco ospale, ale jednak
nastrojowo. Poczuliśmy egzotykę tego miejsca. Wyrwało mi się z
piersi: „Jak pięknie!” Bert spojrzał na mnie ze smakiem i
zapytał: „Do you want a CD?” Pomimo że wąsacz szanuje
Muzułmanów, zaznaczył wyraźnie, że gdy w niedzielę rano masz
ochotę nie wyłazić z łóżka, budzą cię te śpiewy.
Zbliżała się północ,
chłopcy zagadnęli czy mamy gdzie spać. Kiedy okazało się, że
nie, wykonali kilkanaście telefonów, żeby znaleźć nam nocleg.
(Podczas pałaszowania pizzy zapytałam w hotelu o cenę pokoju –
50 euro, nie stać nas.) Panowie podzwonili po kolegach i
zorganizowali nam nockę w pensjonacie, w całkiem przyjemnych
warunkach za 10 euro. Zawieźli nas tam (oczywiście Florenc z szałem
w oczach i bananowym uśmiechem na twarzy dosiadał TDMki), co prawda
właściciel po naszym przyjeździe próbował negocjować jeszcze
cenę, ale z gestykulacji Berta widziałam, że mógł powiedzieć:
„Stary! Umawialiśmy się na 10 i będzie 10!” Pomogli wnieść
wszystkie tobołki do pokoju, wyściskali życząc dobrej nocy i
powodzenia w podróży. Wzruszyłam się ich dobrocią i
bezinteresownością. Wzrokiem pełnym łzami, które za chwilkę
miały runąć po policzkach odprowadziłam ich do wyjścia. Czas już
zasnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz