Następnego dnia
dokonaliśmy standardowej analizy naszych pojazdów. Uzupełniliśmy
olej silnikowy, przesmarowaliśmy łańcuchy, sprawdziliśmy poziomy
płynów hamulcowych, zapakowaliśmy się na naszych metalowych
towarzyszy i ruszyliśmy. Tuż za ogrodzeniem oddzielającym kemping
od drogi przemknęła znajoma półciężarówka, której pasażerowie
rozpoznali siedzących dwa dni wcześniej motocyklistów na ławeczce
przystanku autobusowego, podziwiających panoramę Dubrownika.
Panowie radośnie trąbili i machali do nas z rozdziawionymi od
uśmiechów buziami. Odwzajemniliśmy pozdrowienia i ruszyliśmy w
stronę nieodkrytej przez nas jeszcze Czarnogóry. Oj, niby człowiek
się męczy upałem, ilością bagażu i ciągłym rozstawianiem
namiotu, ale satysfakcja z jazdy jest w stanie wynagrodzić wszelkie
możliwe niedogodności. Krajobrazy, czyste powietrze wciągane
wprost do płuc, zapachy ogrodów, lasów, morskiej wody. Wszystko to
tak uspokajająco działa na człowieka, czujesz, że jesteś
prawdziwie wolny, nie myślisz o zmartwieniach i problemach po prostu
jedziesz i podziwiasz różnorodność natury, a przy tym i bez obawy
o słuch współtowarzyszy można śpiewać nawet „I will always
love you”, bo i tak nikt nie słyszy. :)
Granica Chorwacji i
Czarnogóry oprócz rewelacyjnych widoków pełnych przepastnych pól
przeplatanych pojedynczymi iglastymi drzewami, przywitała nas też
gigantycznym korkiem. Linia stojących w upale pojazdów ciągnęła
się daleko przed nami, a GPS wskazywał, że przejście graniczne
znajduję się jeszcze dobrych kilka kilometrów stąd. Małżonek
rzucił do mnie tylko szybkie „Za mną!” i ruszył środkiem
jezdni, omijając zwinnie wszystkich smętnie wyglądających przez
okna samochodów turystów. Niektórzy byli wyraźnie poirytowani
naszym przemknięciem, my jednak mając na sobie kostiumy motocyklowe
i rozgrzane maszyny, nie mieliśmy ochoty na kiszenie swych ciał w
pełnym słońcu. Przy samej linii granicznej nie było jednak
problemu, by ktoś wpuścił nas do kolejki. Podziękowaliśmy wysoko
uniesionymi lewymi rękami i skinieniem głowy. W zamian otrzymaliśmy
również piękne uśmiechy młodych ludzi.
Żałowaliśmy, że nie
włączyliśmy kamery, żeby nagrać te krajobrazy. Po raz pierwszy
od dłuższego czasu nie było widać morza, a i skały jakby
pochowały się nie wiadomo gdzie. Zostały tylko zielone pagórki
otulające drogę na południe.
Dzisiejszym celem była
Boka Kotorska, widzieliśmy wcześniej kilka filmów dokumentalnych o
tym miejscu, zacnie opisywane w przewodnikach, nie mogło nie znaleźć
się na naszej długiej liście miejsc wartych odwiedzenia. Kiedy
tylko z powrotem ujrzeliśmy morze, w zasadzie zatrzymywaliśmy się
co chwila, gdyż każdy następny zakręt przynosił coraz to
bardziej widowiskowy obraz.
Na jednym z nich przy
próbie zaparkowania, próbowałam odbić się od wielkiej wyrwy w
poboczu. Motocykl mnie przeważył i po raz drugi zaliczyłam glebę.
Lekko zdekoncentrowana podniosłam niemrawo leżącego Trampka z
pomocą Łukasza i kontynuowałam podziw nad scenerią. Kilka fotek i
znów w trasę.
Decyzja o objechaniu
całej Zatoki Kotorskiej zapadła w mgnieniu oka, gdzieżby tam
płynąć promem, jeśli można jechać i podziwiać, a było co.
Nasz szlak przebiegał w większości nad samą wodą, co w
połączeniu z szerokością szosy i licznymi zakrętami znów
wymusił na mnie niebywałe skupienie. Pomimo, iż powoli zapadał
chłodzący ciała zmierzch, mnie było coraz cieplej. Do wąskich
dróżek dołączyli oczywiście przechadzający się wczasowicze ,
samochody i autokary. Kilka razy o mały włos nie wpadłabym do
zatoki razem z wszystkimi ruchomościami gapiąc się nie tam gdzie
powinnam. Czas znaleźć jakiś nocleg, nie dam rady jechać dalej.
Ostatkiem sił
wjechaliśmy na autocamp Mimoza, gdzie otwarcie i pogodnie przywitał
nas ... Antonio Banderas???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz