Następnego ranka Łukasz
spróbował szczęścia w kolejnym warsztacie, niestety wrócił
szybko z niczym, gdyż pan mechanik próbował wcisnąć mu jakiś
stary gaźnik za 200 euro. Nawet nie wysłuchał co mój mąż ma do
powiedzenia. Oddaliśmy się przyjemnościom, opalanie, kąpiele,
jedzenie i obmyślanie kolejnych tras. Chociaż pluskanie w wodzie
było dość ryzykowne, okazało się bowiem, iż w tych wodach na
żer przypływają meduzy w znacznej ilości. Na szczęście
wspomniana przeze mnie wcześniej wysepka, posiadała siatkę, która
stanowiła nie lada barierę dla owych galaretowatych stworów. Co
prawda jakieś mniejsze sztuki się przez nią przedzierały rażąc
tym samym nogę pięknej sąsiadki, Rosjanki. Właściciele byli
jednak wyposażeni w masę leków niwelujących działanie meduzich
macek.
Czwórka młodziaków
ruszyła w dalszą podróż, ale na ich miejsce na rowerach (!)
przyjechała niezwykle sympatyczna polska para. Germanistka i
polonista, cudowne małżeństwo rozpoczęli swoją podróż w
Trieście i niespiesznie zwiedzali Europę podróżując na nieco
różniących się od naszego środka transportu dwukołowcach.
Zdobyli nasz szacunek i podziw nie tylko swoją pasją i
wytrwałością, ale też bezpretensjonalnością i serdecznością.
Oglądaliśmy ich sprzęty i patenty na upakowanie rzeczy w małej
przestrzeni, opowiadaliśmy sobie nasze doświadczenia i przygody,
ponarzekaliśmy sobie troszkę na nasze zawody, pośmialiśmy się z
głupich pomysłów systemu edukacji, a przy okazji zajadaliśmy w
tym samym czasie przepysznego arbuza.
W międzyczasie
nawijaliśmy też z oldskulową rodziną Holendrów, którzy
przepraszali nas za nieprzyjemne zachowanie swoich rodaków. Tyle
dobrego naopowiadaliśmy im o Polsce, że zaplanowali wybrać się do
nas w przyszłym roku.
Przyjemnie się tam
tkwiło, ale droga nas wzywała, ileż można się opalać i nic nie
robić?! Czas jechać, podziwiać i zwiedzać. Ponieważ
postanowiliśmy, że jak najszybciej chcemy dotrzeć do Grecji ominął
nas ogrom atrakcji. Cieszyłam się jednak, że oglądaliśmy te
wszystkie pejzaże, rozległe doliny, pagórki, obszerne połacie
wyschniętych rzek. Jaki świat jest piękny!
W wyjątkowo urodnym
miejscu pojawiła się mała knajpka, a Ziółek mimowolnie skręcił
w jej kierunku, aby zrobić postój. Skusiliśmy się na zakup
chłodnego napoju, który pobudziłby nieco nasze przewody pokarmowe.
Gdy tylko zdjęłam kask, jeden z siedzących na werandzie
restauracyjki panów, zaczął wysyłać mi niewidzialne całusy i
coś wykrzykiwać. Po wyjęciu map na stolik, dziarsko zerwał się z
miejsca i przydreptał do nas, by nam coś wyjaśniać. Z racji
wymienianych nazw miejscowości, zorientowaliśmy się, że chciał
nam wyjaśnić drogę. Wpatrzony we mnie bezzębny, ale uśmiechnięty
szeroko pan, prawił jeszcze długo i nie poddawał się, mimo że
nic nie rozumieliśmy. Z opresji wybawił nas młody kelner
przynoszący nasze zamówienie, zagadnął coś do Pana, ten odszedł
nie w sosie, a młokos puścił tylko oko w porozumiewawczym geście.
Wyraźnie chciał, żebyśmy spróbowali też specjałów z owego
lokalu, lecz po obfitym śniadaniu i upale chciało nam się tylko
pić. Kiedy odjeżdżaliśmy Bezzębny Pan mało nie stracił ręki,
tak żywo nam nią machał, że mogłam oprzeć się wrażeniu, że
zaraz odpadnie. Unieśliśmy nasze lewe dłonie wysoko, by
odwzajemnić pożegnanie i ruszyliśmy dalej.
Gjirokastra, może nieco
ponure, położone na stromym stoku wzgórza, nad rzeką Drino miasto
nas olśniło. Nieskończona liczba dachów i okien upchniętych
gdzie się tylko da. Grafit kamiennych murów i blask brukowanych,
śliskich jak diabli uliczek. Próbując dojechać do centrum
pobłądziliśmy wśród krętych uliczek, a dwie małe, urocze
dziewczynki próbowały nam wytłumaczyć drogę. Kiedy skręciliśmy
w złą dróżkę rzuciły się pędem za nami majtając wątłymi
rączkami w powietrzu. :)
Górujący nad miastem
zamek, wieża zegarowa, dzielnica Partizan, stary bazar, ciągi
cudnych sklepików z pamiątkami i klimatyczne knajpki. Żałowaliśmy,
że tak późno wyjechaliśmy, atmosfera miasta zachęcała do
dłuższych odwiedzin, a było już popołudnie. Podobno często tu
pada, a ludzie w związku z tym specyficzni. Co więcej znani są ze
swego skąpstwa i oszczędności, co czyni ich powodem do wielu
żartów. Ciekawym faktem jest również, że mieszkańcy tej
miejscowości, od kilkuset lat, kryją dachy w dokładnie taki sam
sposób. Wydobywają surowce z kamieniołomu niedaleko Sarandy i
tworzą rybią łuskę, nakładając na siebie kawałki płaskich
kamieni. Stąd magiczna atmosfera tego miejsca, pomyślałam - młot,
pot i dłuto - ciężka praca, ale efekt przykuwający wzrok od
pierwszej chwili. Po dość obfitym deszczu, powietrze ożyło i my
staliśmy się bardziej rześcy.
Do Greckiej granicy
zostało nam 40 kilometrów, ucieszyłam się z tej wieści,
widziałam jak Łukasz się męczy na ciągle niezadowolonej TDMce.
Jeszcze troszkę i ją nareperują, będzie się mógł w końcu
odstresować i cieszyć wojażami.
Zrobiliśmy krótki
postój na stacji benzynowej, zachciało nam się wypić
rozwalającego wnętrzności energetyka. Niestety płatność kartą,
jak w większości Albanii, tak i tu była niemożliwa. Gotówki też
nam zbrakło, no cóż, trudno. I tu kolejny dowód na to, jakże
cudowni są ludzie, mężczyzna stojący w kolejce za nami, widząc
zaistniałą sytuację, zapłacił za nas. Niby nic, niby drobiazg,
ale wierzcie mi, że takie rzeczy rozczulają człowieka.
Próbowaliśmy się Panu jakoś odwdzięczyć, ale ten zainteresowany
był tylko naszymi maszynami i podróżą. Pogwarzyliśmy z nim
ździebko w bliżej nieokreślonym języku gestów, min i tym
podobnych, podziękowaliśmy i w drogę.
Tamtego dnia dojechaliśmy
na nocleg do Janiny. Szczęśliwi, że Tedziowy koszmar się skończy,
odetchnęliśmy oboje z ulgą, a na kempingu przywitała nas kolejna
znana postać. De Niro? Normalnie wakacje z gwiazdami, nawet pieprzyk
był po tej samej stronie co u sławnego aktora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz