Wieczorem udaliśmy się
do pobliskiego sklepiku, aby zrobić zapasy pożywienia. Niewątpliwie
zwracaliśmy na siebie uwagę nie tylko jako turyści, ale też
dziwnym zachowaniem. Cóż, ogromna ilość oferowanych produktów i
możliwość płacenia kartą, przypomniała nam jak bardzo
ucywilizowani jesteśmy i jak bardzo się do tego przyzwyczailiśmy.
Zachwycaliśmy się najpowszechniejszymi rzeczami, a najbardziej
półproduktami, z których można było przyrządzić samodzielny i
prawdziwy obiad. Właściciel sklepiku również patrzył na nas z
pewnym zadziwieniem, ale kiedy wytłumaczyliśmy, że właśnie
wróciliśmy z Albanii, zaśmiał się tylko i stwierdził: „OK.
Now, I understand.” Jako że był chyba jedynym rozumiejącym
angielski, za każdym razem, kiedy się tam zjawialiśmy, przybiegał
ochoczo i radośnie nas obsługiwał. Gdy rozkleiły mi się klapki,
specjalnie przeszukał pół sklepu, by znaleźć odpowiedni klej,
bo na zwykłą kropelkę, nie będzie się przecież wszystko
trzymać.
Dobrze nam się spało,
pięknie położony (nad samym brzegiem jeziora Pamvotida) , spokojny
kemping nie był zbyt oblegany, ba można nawet powiedzieć, że
świecił pustkami. Tu i ówdzie widać było samochody greków,
którzy po prostu spędzali weekend nad wodą łowiąc niezliczone
ilości ryb i relaksując się przy ouzo. Kiedy wyszłam z namiotu
mój małżonek parzył już aromatyczną kawę, a że pewna para
przyglądała się nam od dłuższego czasu, zapytaliśmy czy nie
napiliby się z nami. I tak oto następny raz, kiedy zaproszenie na
czarny napój przygotowany na prostej biwakowej kuchence zbliżył
nas do kolejnych ludzi. Demetriusz i Kalista posiadali małą
knajpkę niedaleko centrum Aten. Przyjeżdżają czasem do Janiny,
gdyż są to ich rodzinne strony i po prostu, żeby uciec od zgiełku
wielkiej aglomeracji. Przemili ludzie, opowiedzieli nam historię
miasta, kilka legend z nim związanych i podpowiedzieli co warto
zobaczyć. Rozmawialiśmy też o naszych ojczyznach, debatowaliśmy
nad sytuacją gospodarczą i muszę przyznać, że chociaż odrobinę
rozbawiły mnie teorie spiskowe Demetriusza, to rzeczywiście Grecy
są kolejnym narodem, z którym mamy sporo wspólnego. Choćby
podejście do spraw polityki wewnętrznej i zagranicznej. Opisywali
nam, jak ciężko prowadzić biznes, gdy wszechobecne są limity
pobieranych z banku pieniędzy, a przecież trzeba też utrzymać
rodzinę, opłacić rachunki i tak dalej i tak dalej. Miło było nam
słuchać zachwalania Polski, tego że mimo tylu nieszczęść, które
spadły na nasz kraj na przestrzeni dziejów, świetnie sobie
radzimy. Rozwijamy się i wprowadzamy tyle nowoczesnych rozwiązań i
technologii. Nie byli co prawda nigdy naszymi gośćmi, ale obiecali,
że na pewno się wybiorą do kraju nad Wisłą, gdy tylko poprawi
się ich sytuacja finansowa. Gdy tylko zobaczyłam jak nasi nowi
znajomi zainteresowani są tematami związanymi z historią,
naopowiadałam im o zniszczeniach Warszawy przez hitlerowskie Niemcy,
o Oświęcimiu, w którym również ginęli Grecy, o Westerplatte
(sama już nawet nie pamiętam o czym jeszcze), tym bardziej byli
zaciekawieni. Włączył się mój nauczycielski słowotok, nie
pominęłam żadnego regionu, a oni słuchali pilnie, nie przerywając
mojego wywodu. Czas mijał naprawdę sympatycznie, ale zrobiło się
późno, musieli wracać do obowiązków.
Ponieważ była niedziela
zrobiliśmy sobie iście królewskie spaghetti, jedzone było równie
dostojnie - w pudełku na sztućce i inne drobiazgi. :) Z racji
ograniczonego miejsca, pojemnik pełnił również funkcję zastawy
stołowej. Po obfitym posiłku ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.
Starówka ulokowana jest
na półwyspie otoczonym przez jezioro, góruje nad nią twierdza
Kastro z licznymi fortyfikacjami wybudowanymi przez Alego Paszę,
który podobno ukochał sobie Greków. W szczególności jedną,
piękną Greczynkę, dla której potem stracił głowę - dosłownie.
Legenda głosi zaś, że duch dziewczyny, która szuka ukojenia po
stracie kochanka unosi się nad taflą jeziora w spokojne noce.
Bulwary pod platanami, labirynty brukowanych uliczek i placyków,
stare, drewniane domy i neoklasycystyczne kamienice, wszystko to na
tle wyniosłych grzbietów Pindosu. Urzekające miasto.
Zasiedzieliśmy się na
starówce, gdy doszliśmy do naszego domku na dwóch patykach, bolały
nas nogi, a brzuchy domagały się jedzenia. Spałaszowaliśmy
kolację i podjechaliśmy Trampkiem do sklepiku uzupełnić braki w
prowiancie, zakupiliśmy również tradycyjne, greckie ouzo. Wracając
napotkaliśmy na burzę, już od dłuższego czasu niebo pokryte było
chmurami, ale nikomu z nas nie chciało się wierzyć, że popada.
Gęsty deszcz lunął z nieba mocząc nas do suchej nitki. Utknęliśmy
w namiocie i przeczekując nieoczekiwany opad przypomnieliśmy sobie
wszystkie możliwe gry słowne, pokusiliśmy się też o lekką
zmianę zasad niezawodnej zabawy w „państwa- miasta”. Nie
mieliśmy żadnych wolnych kartek, więc całość odbywała się
ustnie. Gdy zawodnik nie odpowiadał na pytanie po upływie 10 sekund
musiał wypić karniaka z ouzo... okazało się, że nie znamy nazw
rzek, mocy ouzo tez nie znaliśmy.
Rankiem Łukasz
zaprowadził Tedzię do starszego, siwiutkiego Greka, który obiecał
zrobić motocykl na następny dzień. Przecież trzeba go rozebrać
na części pierwsze, wyczyścić i sprawdzić gdzie kryje się
problem. Zupełnie na luzie zajęliśmy się planowaniem dalszej
części podróży, przy kolejnym kubku napitku zbliżającego ludzi,
pojawiły się dwie bardzo młodziutkie dziewczyny. Jeśli dobrze
pamiętam miały na imię Alla i Kora. Wracały z wakacji autostopem,
z Holandii do ojczyzny i chociaż kierowały się do stolicy, opadły
z sił w Janinie. Jaki ten naród jest otwarty! Chociaż Alla była
nieco wycofana, Korze nie zamykała się buzia. Żartowaliśmy sobie,
śmiejąc się z uprzedzeń o naszych krajach, wymienialiśmy się
doświadczeniami z podróży. Przyszedł jednak czas, że i
dziewczęta musiały ruszać w drogę.
Tego dnia karmiliśmy
jeszcze ryby w jeziorze, skubane rzucały się na wszystkie okruszki
jak piranie albo szarańcza, w przeciągu kilku sekund wszystko
znikało. Zwiedziliśmy też muzeum bizantyjskie, meczet, muzeum
etnograficzne, medresę, bazar i widowiskową jaskinię Perama. Co
ciekawe miejsce to zostało odkryte dopiero w 1940, kiedy partyzanci
szukali kryjówki. Ponad kilometrowy, podświetlony występ
stalaktytów i stalagmitów wprawił nas w osłupienie, a wiszące u
sufitu w ostatniej komnacie połacie nietoperzy i pająków
przyprawiły mnie o gęsią skórkę i konwulsje. Tak wiem,
nietoperze są bardzo potrzebne, ale przy tym takie paskudne i
latające jak opętane. Powstrzymałam jednak swój lęk i cieszyłam
się nie tylko wielosettysięcznymi formacjami, ale i temperaturą
panującą wewnątrz, 17 stopni było miłą odmianą od 2 tygodni w
ciągłym upale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz