Minęliśmy więc centrum
i kręcąc się dość długo po krętych, stromych i bardzo wąskich
uliczkach obrzeży Zadaru znaleźliśmy stary, zapyziały kemping,
który jak się okazało ożywał tylko w sezonie letnim dla
turystów. Uroczy właściciel wynegocjował z nami cenę, wskazał
miejsce i padliśmy.
Potrzebowaliśmy
odpoczynku. Kilka dni ciągłej jazdy i palące słońce zmuszały do
dłuższego postoju. Ponieważ słońce było jeszcze dość wysoko,
rozstawiliśmy namiot i stworzyliśmy sobie takie małe, motocyklowe
obejście. Mąż stwierdził, że musi rozebrać motocykl, gdyż
ciągle odczuwa nieprzyjemne szarpanie w motorze zwłaszcza, gdy
jedziemy poniżej 100 km/h. (a ciągle tak jechaliśmy, biorąc żonę,
świeżaka i sierotę na taką wyprawę musiał dostosowywać
prędkość do moich „wyczynów”). Hm... nagle konsternacja, „nie
mam kluczy do świec”, zabrał wszystko inne co tylko mogło być
potrzebne, a ta rzecz w ferworze „walki” o spakowanie motocykli,
gdzieś wyleciała z głowy.
Nic to , pomyślałam
jest tu tylu ludzi, jest wifi , znajdą się i klucze i warsztat.
Zauważyłam również, że przygląda się nam z ukosa pewien
mężczyzna, który wraz z żoną rozbili się tam zdecydowanie na
dłużej patrząc po ilości dobytku jaki ze sobą przywieźli. Nasze
spojrzenia w końcu się spotkały, a Pan wyruszył w naszym
kierunku. Widząc, że miotamy się ze sprzętem zapytał czy nam
czegoś nie potrzeba . Uratowani?! Nie bardzo Pan Słoweniec miał
wszystko tylko nie klucze do świec... za to zabawiał nas skutecznie
rozmową, bardzo dobrze posługując się angielskim. Tego wieczoru
odpuściliśmy, skupiliśmy się na kąpieli w morzu i dobrze
schłodzonym piwku. Wracając na chwilę do namiotu zauważyliśmy
polską rejestrację na Transalpie 600. Jakież była nasza radość,
gdy okazało się, że to polska, młodziutka para z kluczami do
świec. :)
Tamten wieczór i część
nocy, spędziliśmy w towarzystwie Pawła i Kamili. Niedorzecznie
zaskakujące jak ludzie potrafią się przed sobą otworzyć w takich
warunkach. Mój małżonek zdecydowanie potrzebował męskiego
towarzystwa. Samoistnie nasza czwórka rozbiła się na dwa obozy. W
damskim o życiu, o pracy, o plotkach, a w męskim jak można się
domyśleć...gadżety, gadżety, gadżety. Bardzo polubiłam Kamilę,
myślę, że miałyśmy sporo wspólnego i dobrze dogadywałybyśmy
się w codziennym życiu jako na przykład koleżanki z pracy. A i
Paweł był niezwykle rozgadanym gościem, co chwilę sypiącym z
rękawa żartami na każdy temat.
Następny dzień upłynął
mi pod znakiem kąpieli, wreszcie mogłam zasnąć wysmarowana
filtrem na słońcu i chłonąć witaminę D, a potem plusnąć do
wody jak foka. I na odwrót też. Panowie ( Pan Słoweniec, Paweł i
mój mąż) walczyli z TDMką, a to rozbierali,a to czyścili, a to
zakładali znowu, Szarpanie nie ustało, a dym z rury zamienił się
na czarną jak smoła śmierdzącą chmurę. Werdykt? - gaźniki, jak
nic. Ach...zapomniałam zupełnie, że Pan Słoweniec po wczorajszej
kolacji, siedząc w knajpie wypisał nam listę wszystkich dostępnych
warsztatów motocyklowych do samego Splitu. Następnego dnia, w
trakcie kombinacji z Ziółkową Yamahą , wydzwaniał do każdego
prosząc o pomoc. Pan Słoweniec doskonale znał chorwacki, co
czyniło go takim troszkę małym zbawieniem w tamtym miejscu. W
międzyczasie zjawiła się chyba połowa męskiej części kempingu,
przyglądając się co ten wariat tam robi i komentując w
niezrozumianym dla nas języku. Wszyscy zgodnie ustalili – gaźniki.
Co z tego skoro w żadnym warsztacie nie mieli dla nas czasu.Łukasz wymienił świece,
na chwilę było lepiej, ale też nie specjalnie ruszaliśmy się
dalej z miejsca.
Pozwoliliśmy sobie na
pognicie nad wodą jeszcze jeden dzień. A co, w końcu wakacje.
Zacieśniliśmy więzy z Panem Słoweńcem, przyniósł nam do picia
ichniejszy trunek ( mocny jak diabli), debatowaliśmy o życiu, i w
tej jakże sielankowej scenerii... robiłam ręczne pranie. Żona
Pana Słoweńca nie skusiła się na rozmowę z nami...nie wiem czy
nie znała angielskiego, czy po prostu nie odpowiadało jej
towarzystwo szaleńców z Polski, ale za to dołączyli Kamila i
Paweł.
Poszliśmy też do
miasteczka na kolację spróbować miejscowych pyszności. Mój
ślubny uraczył się kałamarnicą, a ja miałam ochotę na wielki
talerz mięsa, który pokonał mnie na samym początku. Nawet
największy mięsożerca nie dałby rady zjeść tej ilości. Po
obfitym posiłku siedzieliśmy w ogródku obok małego portu, łódki
kołysały się spokojnie jakby śpiąc i czekając na poranny połów
ryb. Pomimo, że wszędzie mnóstwo ludzi, czuliśmy, że jesteśmy
tam sami. Rozprawialiśmy o tym co już widzieliśmy i co jeszcze nas
czeka, wspominaliśmy, a przecież tyle jeszcze przed nami. Nie
omieszkaliśmy skorzystać również z wifi i zdać relację
znajomym, że żyjemy i mamy się nad wyraz znakomicie. Chłonęliśmy
ten wieczór i ten spokój mimo tłumów, nasz spokój.
Kolejny dzień obudził
nas gorącem, pomimo iż schowaliśmy się za budynkiem i dodatkowo
zawiesiliśmy kawałek osłony przed słońcem, poranek był tak
duszny, że nie dało się spać w środku. Wypełznęliśmy
jak robaki z nory do cienia i pospaliśmy jeszcze chwilę. Zaczynało
nam brakować drogi, pędu powietrza , potu spadającego cienką
strużką po kręgosłupie i tych obłędnych widoków, które
jeszcze przed nami.
Ruszamy dalej!
Niestety nie zdążyliśmy
wymienić się danymi adresowymi do Kamili i Pawła, mam nadzieję,
że szczęśliwie ukończyli swoją przygodę z Chorwacją z ogromnym
bagażem wspomnień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz