Czarnogóra okazała się być malutkim, aczkolwiek nadobnym krajem. W okolicach Budvy mieliśmy sposobność obejrzeć przystań sław światowego formatu. Na drobniuteńkim półwyspie, połączonym z lądem mikrą mierzeją, często imprezują Sophia Loren czy Sylwek Stalone. Niestety zwiedzanie jest zabronione, ale sam widok iście urzekający. Granatowe morze obejmuje skalistą, niepozorną wysepkę, a na niej czerwone dachówki zabudowań dumnie prężą się w górę. Monastyr Ostrog, prawosławny klasztor wbudowany we wnękę skalną, aby uciec od szalejących w Europie Turków, zrobił na nas równie dobre wrażenie. Rewelacyjne plaże, chociaż żwirowe i skaliste to jednak ciągnące się kilometrami i spokojne. Pyszne jedzenie, wyśmienite wino, freski, świątynie, pałace i parki krajobrazowe. Niestety nie mogliśmy skorzystać ze wszystkich atrakcji, ale w drodze powrotnej mieliśmy nadrobić to czego nie zobaczyliśmy we wnętrzu kraju i na wschodzie.
Wstaliśmy bardzo późno, za to wypoczęci. Udaliśmy się na śniadanie do ciekawej, acz wypełnionej obleśnymi muchami pensjonatowej knajpki. Starałam się nie myśleć, gdzie wcześniej fruwały te muszyska i czy zdążyły już usiąść na naszym posiłku. Oganiając się od latających pokrak spożywaliśmy przy dźwięku trajkoczącego Pana Naganiacza, który właśnie próbował wcisnąć ofertę potwornie drogiej wycieczki naiwnym, francuskim turystom. Okropna praca.
Podgorica leżała zupełnie niedaleko, chcieliśmy więc szybko do niej dotrzeć, naprawić motocykl i wrócić na wybrzeże, gdzie panowały bardziej przyjazne dla polskiego ciała warunki. Ponieważ słupki rtęci na termometrach prawie eksplodowały, przed samym startem zmoczyliśmy koszulki zimną wodą i zamknęliśmy szczelnie suwaki naszych kurtek. Na jakiś czas wystarczało, niefortunnie im bliżej stolicy tym gorzej. Miasto położone jest w dolinie i z każdej strony okalają je góry. Znane jest również z tego, iż jest najcieplejszym miejscem w kraju, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. W ciągu pięciu minut jazdy przez miasto nasze koszulki wyschły na pieprz, a na pogodynce w telefonie widniało jak byk ponad 40 stopni. Zazwyczaj jadąc na motocyklu, czuje się przyjemny, chłodnawy podmuch wiatru. W tym mieście rześki podmuch zamienił się w palącą trąbę powietrzną z przegrzanej suszary do włosów.
Znaleźliśmy serwis, lecz bez mechanika. „Tomorrow morning my friend, tomorrow.” To oznaczało kolejny nocleg w hostelu, którego nie mogliśmy znaleźć. Panowie z warsztatu polecili nam pobliski hotel, co znacznie uszczupliło nasze fundusze. Niemniej zaistniała sytuacja prognozowała dostęp do najpiękniejszej rzeczy na świecie – klimatyzacji. O magio luksusu! Przemoczeni potem, wtargnęliśmy na recepcję. Szczęśliwie obsługująca nas Pani nie dała po sobie poznać, że czuje nasz smrodek.
Było zdecydowanie za ciepło na zwiedzanie, utknęliśmy w pokoju drzemiąc po zimnej kąpieli. Późnym popołudniem zeszliśmy na kolację, zgadnijcie jaka panowała aura? Tak jest - ciągle upalna. Po przestudiowaniu przewodnika i internetu stwierdziliśmy, że w samym mieście jest niewiele ciekawych zakątków. Wróciwszy do naszego pysznie chłodnego lokum, zajęliśmy się zupełnie innymi rzeczami, którymi nie wypada dzielić się publicznie...
Około 23 zleźliśmy się czegoś napić, 32 na termometrze. Chryste, jak oni to wytrzymują? Siedzę nieruchomo, ubrana w najlżejsze ciuchy jakie tylko udało mi się wyjąć z niedużego bagażu i czuję jak strużki potu leją się gdzie popadnie, a kelnerzy, ubrani od stóp do głów w formalne ciuchy z muszką pod samą szyją, uwijają się w pracy.
Łukasz wstał wcześniej i pojechał ze swoją Tedzisławą na warsztat, w okolicach godziny 8 rano. Dość szybko był z powrotem. „Brałeś teraz prysznic?” zapytałam zdziwiona, bo przecież był w ubraniu. „Nie, po prostu wróciłem pieszo.” Obraz nędzy i rozpaczy. Niech oni naprawią ten motocykl i uciekajmy nad wodę! Krzyczało moje serce, rozum i wszystko inne też. Mijały godziny, a telefon milczał. Mechanik gdzieś się zawieruszył, świec nie było i nie wiadomo co jeszcze stało na przeszkodzie prostej poprawki. Uwięźliśmy na jeszcze jeden dzień.
Wstaliśmy bardzo późno, za to wypoczęci. Udaliśmy się na śniadanie do ciekawej, acz wypełnionej obleśnymi muchami pensjonatowej knajpki. Starałam się nie myśleć, gdzie wcześniej fruwały te muszyska i czy zdążyły już usiąść na naszym posiłku. Oganiając się od latających pokrak spożywaliśmy przy dźwięku trajkoczącego Pana Naganiacza, który właśnie próbował wcisnąć ofertę potwornie drogiej wycieczki naiwnym, francuskim turystom. Okropna praca.
Podgorica leżała zupełnie niedaleko, chcieliśmy więc szybko do niej dotrzeć, naprawić motocykl i wrócić na wybrzeże, gdzie panowały bardziej przyjazne dla polskiego ciała warunki. Ponieważ słupki rtęci na termometrach prawie eksplodowały, przed samym startem zmoczyliśmy koszulki zimną wodą i zamknęliśmy szczelnie suwaki naszych kurtek. Na jakiś czas wystarczało, niefortunnie im bliżej stolicy tym gorzej. Miasto położone jest w dolinie i z każdej strony okalają je góry. Znane jest również z tego, iż jest najcieplejszym miejscem w kraju, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. W ciągu pięciu minut jazdy przez miasto nasze koszulki wyschły na pieprz, a na pogodynce w telefonie widniało jak byk ponad 40 stopni. Zazwyczaj jadąc na motocyklu, czuje się przyjemny, chłodnawy podmuch wiatru. W tym mieście rześki podmuch zamienił się w palącą trąbę powietrzną z przegrzanej suszary do włosów.
Znaleźliśmy serwis, lecz bez mechanika. „Tomorrow morning my friend, tomorrow.” To oznaczało kolejny nocleg w hostelu, którego nie mogliśmy znaleźć. Panowie z warsztatu polecili nam pobliski hotel, co znacznie uszczupliło nasze fundusze. Niemniej zaistniała sytuacja prognozowała dostęp do najpiękniejszej rzeczy na świecie – klimatyzacji. O magio luksusu! Przemoczeni potem, wtargnęliśmy na recepcję. Szczęśliwie obsługująca nas Pani nie dała po sobie poznać, że czuje nasz smrodek.
Było zdecydowanie za ciepło na zwiedzanie, utknęliśmy w pokoju drzemiąc po zimnej kąpieli. Późnym popołudniem zeszliśmy na kolację, zgadnijcie jaka panowała aura? Tak jest - ciągle upalna. Po przestudiowaniu przewodnika i internetu stwierdziliśmy, że w samym mieście jest niewiele ciekawych zakątków. Wróciwszy do naszego pysznie chłodnego lokum, zajęliśmy się zupełnie innymi rzeczami, którymi nie wypada dzielić się publicznie...
Około 23 zleźliśmy się czegoś napić, 32 na termometrze. Chryste, jak oni to wytrzymują? Siedzę nieruchomo, ubrana w najlżejsze ciuchy jakie tylko udało mi się wyjąć z niedużego bagażu i czuję jak strużki potu leją się gdzie popadnie, a kelnerzy, ubrani od stóp do głów w formalne ciuchy z muszką pod samą szyją, uwijają się w pracy.
Łukasz wstał wcześniej i pojechał ze swoją Tedzisławą na warsztat, w okolicach godziny 8 rano. Dość szybko był z powrotem. „Brałeś teraz prysznic?” zapytałam zdziwiona, bo przecież był w ubraniu. „Nie, po prostu wróciłem pieszo.” Obraz nędzy i rozpaczy. Niech oni naprawią ten motocykl i uciekajmy nad wodę! Krzyczało moje serce, rozum i wszystko inne też. Mijały godziny, a telefon milczał. Mechanik gdzieś się zawieruszył, świec nie było i nie wiadomo co jeszcze stało na przeszkodzie prostej poprawki. Uwięźliśmy na jeszcze jeden dzień.
Nazajutrz, zadowoleni z faktu, że TDMka już nie dymi i nie szarpie, odzyskaliśmy chęć do życia. Uciekaliśmy z Podgoricy w popłochu, mocząc zimną wodą całą garderobę, która przyodzieliśmy. Przed samiutką granicą z Albanią, Tedzia znów zaprotestowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz