Po głębszej weryfikacji
okazało się, że to nie znany aktor, aczkolwiek wstępnie
ochrzciliśmy naszego gospodarza Antonio. Facet był tak gościnny,
że oniemieliśmy. Jak dwa ostatnie pacany nie pobraliśmy żadnych
pieniędzy z bankomatu. Zostało nam kilka euro w bardzo drobnych
nominałach, nie przeszkadzało to naszemu Banderasowi: „Jedzcie,
pijcie, zapłacicie jutro. Bankomat jest daleko, jesteście zmęczeni,
jutro.” Zadziwieni tak lekkim podejściem do zapłaty, ale zmordowani
do granic, zasiedliśmy w niewielkiej knajpce na powietrzu. Ryba z
warzywami, którą zafundował nam kucharz była chyba
najsmaczniejszą w naszym życiu. Nie wiem czy to magia chwili czy
głód sprawiły, że tak nam zasmakowało to wyśmienite danie.
Miejsca w Mimozie nie
było wiele, aby rozstawić nasz niewielki namiot, ale wcisnęliśmy
się między ścieżkę i dwa dość duże serbskie „obozy”. Po
wieczornej toalecie zapadliśmy w nadzwyczaj błogi sen.
Pejzaż, który powitał
nas rano był olśniewający. W pewnej mierze nasze polskie Morskie
Oko, a jednak gorąco, słonecznie, a zamiast jeziora morze.
Otworzywszy drzwiczki namiotu, popędziliśmy jak szaleni nad wodę.
Cóż za panorama! Z każdej strony niewielka góra, u której stóp
widać małe wioseczki z chwiejącymi się w ich portach łódkami,
na wodzie i w powietrzu mnogość atrakcji: latawce, paralotnie,
jachty, pontony, kajaki ...ileż tam tego było. Na samym środku
widać maleńką wysepkę, a na niej piękny kościół. Całość
widoku dopełniały ptaki stadnie przelatujące nad sielankowym
krajobrazem.
Mój barista zaparzył
kawę i dalszą część poranka spędziliśmy z zachwytem
wymalowanym na naszych twarzach. Po krótkiej wymianie spojrzeń
wiedzieliśmy, że zatrzymamy się tu na odrobinę dłużej niż
planowaliśmy.
Dzień upłynął nam na
skakaniu na bombę do potwornie słonej wody, lenistwie, jedzeniu i
szukaniu kolorowych rybek, co było dość trudne , bo zasolenie wody
nie pozwalało mi zanurkować głębiej, no cóż kiepski ze mnie
pływak. Ciekawe było również, że w jednym miejscu temperatura
wody wręcz ogrzewała nasze nogi, a wystarczyło postawić pół
kroczka obok i stopy wręcz zamarzały. Podejrzewam, że to zasługa
zatoki, ale geograficznie i fizycznie też u mnie nie najlepiej.
Podczas gdy spłukiwałam
z siebie morskie odmęty w prowizorycznie skleconej kabinie
prysznicowej, stojącej na powietrzu, spostrzegłam oko wlepione w moje ciało. Jakiś
dzieciak mnie podglądał...gówniarz jeden. Krzyknęłam złowrogo w
pierwszym odruchu „Hey!!!! What are you doing?!”, ale gnojka już
nie było. Nie wiem kto wyszedł z tej sytuacji bardziej zawstydzony.
Chyba jednak ja, spaliłam takiego buraka, że nawet moje plecy po
przejażdżce bez kurtki motocyklowej były mniej czerwone.
Nasi serbscy sąsiedzi
nie omieszkali przeprowadzić z nami konwersacji, a zwłaszcza
najstarszy z całego towarzystwa Pan Profesor. Ależ był zachwycony
naszym „wyczynem”, sam również jeździł dawno temu na motorze,
ale obowiązki i rodzina sprawiły , że porzucił swą pasję na
rzecz ważniejszych spraw. Widziałam, że stęsknił się za
motocyklami, bo z łezką w oku przyglądał się naszym maszynom. Za męskimi rozmowami, zdaje się również. Przebywał tam już chyba drugi
tydzień z głównie damską częścią rodziny. Gadał i gadał, opowiadał i wspominał całe swoje życie, ale za to w zgrabny i absorbujący sposób. Myślę, że i
Łukaszowi pogawędka z nim sprawiła radość, w końcu facet to
facet, zupełnie inna dyskusja.
Czas u Antonia
wspominamy chyba najlepiej z całej podróży, rodzinna i gościnna
atmosfera rozpuściła nasze serca do granic. A i obecni tam turyści
nie pozostawali obojętni na radosne uśmiechy i przyjazne
konwersacje.
Dwójka młodych,
francuskich backpackersów dość nieporadnie próbowała wyjaśnić,
że proszą nas o pożyczenie biwakowej kuchenki, gdyż ich została
uszkodzona przez niepokorną falę podczas śniadania. Mój
mąż-bohater niewiele myśląc zapytał - „ A pokażecie mi tę
Waszą kuchenkę?.” Łukasz zbadał sprawę i kilkoma wprawnymi
ruchami oraz za pomocą kawałka papierka naprawił zacięty zawór i
wyrównał pokrzywione od uderzenia o skały palniki. Para była w
szoku, że dało się wskrzesić wysłużoną rzecz. Tak oto Ziółek
stał się nie tylko moim osobistym herosem. Polak niejedno potrafi!
Do kempingu Mimoza
przyjeżdżało wiele osób, między innymi grupa szalonych,
rumuńskich hippisów w trzech niezwykle perfekcyjnie
odrestaurowanych Volkswagenach. Zawiedzeni, że nie ma już
dla nich miejsca, przysiedli na chwilkę w knajpce i wypili z
Antoniem po kawie. Ja natomiast miałam chwilę, aby podziwiać ich
ogórkowe auta. Tez chciałabym mieć takiego pięknego T1 , może kiedyś.
Upał zelżał, a my
postanowiliśmy zwiedzić Kotor korzystając z lokalnego transportu.
Ach co to była za podróż! Polecam każdemu kto lubi tego rodzaju
zastrzyk adrenaliny. :) Ogromne autobusy na wąskich uliczkach
wymijały inne auta dosłownie na milimetry. Pan kierowca rozmawiał
przy tym przez telefon, sprzedawał bilety i prowadził, zagadywał również wsiadających pasażerów,a wszystko to
wykonywał oczywiście jednocześnie. Pozazdrościłam młodemu kierowcy kunsztu
jazdy w tych warunkach. Choć dla niego to zapewne chleb powszedni,
zadziwił nie tylko mnie, ale i Łukasza. Na jednej z mijanek
wyraźnie widziałam, że nasz bus manewruje oponami już na samym
skraju betonowej szosy, a nie tkwiła tam żadna z możliwych
barierek ochronnych.
Zastanawialiśmy się
gdzie są przystanki autobusowe, ale w sumie gdzie one miałyby się
znajdować? Ilość miejsca między zabudowaniami, a brzegiem morza,
graniczy z absurdem. Wychodziło się więc na ulice, czekało, aż
podjedzie jakiś środek komunikacji i machało ręką. Podobnie
działo się, gdy chciałeś wysiąść. Wystarczył donośny krzyk i
już kierowca zatrzymywał cała machinerię. Interesujące były
też bilety, mały staroświecki stempelek z datą na malutkim
skrawku papieru, którego nie sposób nie zawieruszyć. Podjęliśmy
też próbę odszyfrowania kodu, widniejącego na naszej jednorazowej
migawce. Nie udało się.
Kotor, niewątpliwie
fascynujące średniowieczne miasto, olśniło nas swoimi zabytkami.
Najbardziej zachwycająco wyglądał kościół świętego Jana,
położony na samotnym wzgórzu na wysokości 260 metrów nad
poziomem morza. W świetle wieczornych świateł wystawał wytwornie
zapraszając do odwiedzin.
Romańska katedra
świętego Tryfona, patrona miasta, przywitała nas zaraz po wejściu
na starówkę.
Pałace, cerkwie,
katedry, kolegiata i inne budynki stłoczone na stosunkowo
niewielkiej starówce, zaskoczyły nas architektonicznie. Tu zabytek
romański, tam gotycki, a jeszcze dalej renesansowy i barokowy. Nic
dziwnego, że miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa
UNESCO.
Kręte, urokliwe uliczki
miasta zapraszały co chwilę na pachnącą strawę. Piękne,
kolorowe stragany i sklepiki kusiły, by zakupić jakąś made in
China pamiątkę, bądź lokalne, w kontraście do chińskich
souvenirów, pięknie wykonane drobiazgi. Oczywiście odpowiednio
droższe.
Całość dopełnił
widok przemykających kotów w zatrważająco wielkiej ilości.
Ziółek co chwila odciągał mnie od głaskania kolejnych
czworonogów, sugerując, że na pewno są chore, a nie chce spędzić
ze mną dalszej części wyprawy w jakimś szpitalu, lecząc
odzwierzęcą chorobę. Rzeczywiście większość tych zwierzaków
wyglądała bardzo marnie, ale nie przeszkadzało mi to, przecież to
tak dostojne stworzenia, że nie sposób się przy nich nie
zatrzymać, przycupnąć, napoić i podkarmić. Nawet jeśli nie są
w najlepszej formie.
Pobłądziliśmy jeszcze
po starym mieście, zauroczeni jego czarem, po czym zasiedliśmy w
jednej z knajpek, aby napić się czegoś ożywczego i skorzystać z
mknącego niczym halny wiatr internetu. :P
Ech …się człowiek do
cywilizacji przyzwyczaił.
Na kemping wróciliśmy
bardzo późną porą z postanowieniem, że następnego dnia
poskaczemy jeszcze trochę na bombę, a potem czas ruszać w
nieznane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz