Niespokojnie wyjechaliśmy
na kręte uliczki mieściny, Pan Słoweniec ułaskawił jednego z
posiadaczy warsztatu i stwierdził, żebyśmy do niego zajrzeli. Tak
też zrobiliśmy, po chwili błądzenia po osiedlu dotarliśmy do
ukrytego wśród krzaków za główną ulicą garażu. Właściciel
mówił ewentualnie tylko po niemiecku, jego córka słabym
angielskim, a żona wcale, nie przeszkadzało im to jednak nas
uraczyć bosko mocną kawą i pogadać na migi. Niestety po
oględzinach Tedzi nie byli w stanie nam pomóc, nie mieli części,
a czekanie na nie zajęłoby tydzień. Dopiliśmy więc kawę i
spokojnie ruszyliśmy główną trasą do Splitu.
Temperatura była
okrutna, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby
uzupełnić płyny i skryć się w cieniu. Zbawienne okazywały się
sklepy i stacje z klimatyzacją, chwila wytchnienia i zimny jogurt.
Ale absolutnie nic nie było w stanie pomniejszyć naszych zachwytów
nad widokami, bo każdy kto jechał tą trasą choć raz wie jak tam
pięknie. Lazurowe morze delikatnie falujące, ale z trzaskiem
bijące o liczne skały, krzycząc,że i tak w końcu wygra z nimi
bitwę. Na nim miliony motorówek, jachtów i kolorowych masek do
snorkellingu nieśmiało wystających sponad tafli tego bezkresu.
Jaskrawy błękit nieba, którym zawładnęły ptaki, gdzieniegdzie
poupychane białe obłoczki oraz lotnie, latawce. I zieleń soczysta,
aż rażąca w oczy, chociaż nieco zmęczona nieubłaganym słońcem.
Koła naszych dzielnych
rumaków kręciły się powoli, a my razem z nimi oddaliśmy się
wolności , tak bardzo, że aż pierwszy przymusowy postój upałowy
zmusił nas i do myślenia i do jedzenia.
Zanim doszłam do siebie
minęły chyba dwie godziny, a może i dłużej. Ledwo dojechawszy do
stacji benzynowej padłam w cieniu drzewa na mrówkach, które szybko
zmusiły mnie żeby targnąć swój zad w inne miejsce. Podczas tego
jakże urodziwego leżakowania na stacji benzynowej, minęlo nas
kilkanaście osób. Część pytała co my tu robimy, część
spoglądała tylko znacząco, że dama leży na glebie. W nosie to
miałam i przyznam, że nawet pozytywne relacje nie były w stanie
podnieść mnie z trawy. Łukasz porozmawiał dłuższą chwilę z
polakami, którzy wynajęli skutery i postanowili pojeździć po
okolicy. Moja maligna zaczęła odpuszczać i nawet zmieniłam
pozycję z horyzontalnej na siedzącą.
Ucieszyliśmy się na widok
motocyklisty, który zjeżdża tuż obok nas , aby zatankować i też
odrobinę odpocząć. Pan okazał się być kanadyjskim rolnikiem,
który przez trzy miesiące podróżował po Europie. Nie udało nam
się zachęcić go do zwiedzenia Polski, ale kto wie , może jednak
pojechał? Miał zobaczyć czeską Pragę to i może do nas zawitał.
Mijaliśmy go jeszcze później, ale tylko przejazdem po trasie. Nic
nie poprawia samopoczucia bardziej niż podszkolenie języka obcego z
native speakerem, dodało nam to mocy i pożegnawszy się z Panem
Kanadyjczy
kiem ruszyliśmy dalej. Ponieważ nieoczekiwane omdlenie
nieco pokrzyżowało nam plany, postanowiliśmy, że zanocujemy w
samym Splicie. I warsztat był blisko i kemping niedaleko.
Trafiliśmy na straszny
przemiał turystyczny, ludzi multum, nie było nawet źdźbła trawy,
położenie samego kempingu i widoki owszem cudne, ale klimat
okropny. Przysługiwały nam, uwaga, 3 prysznice dziennie kodowane na
specjalny chip, który otrzymywało się po zameldowaniu. Owszem
warunki czyste, nawet stylowe, i knajpa blisko i sklep tuż obok, ale
to nie dla nas. Wcisnęliśmy nasz dobytek w małą lukę między dwa
namioty. Po lewej rozbijała się jakaś zmęczona para, po prawej
młodzi panowie z Holandii raczyli się lokalnym piwem w dużych
ilościach, co było widać po znaczącej liczbie butelek ułożonych
niechlujnie pod ścianką namiotu. Gdzieś niedaleko jakaś rodzina z
małymi dziećmi nie potrafiła w żaden sposób uspokoić swych
pociech. Zerknęliśmy na siebie z Ziółkiem i już wiedzieliśmy,
że: 1) tej nocy nie obejdzie się bez stoperów, 2) rano szybko
uciekamy gdzie pieprz rośnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz