Rano
wszystko swędziało nas jak diabli, komarzyska nas pogryzły czy co?
To nie były komary, równomierne, krwistoczerwone ugryzienia
sugerowały ukąszenia pluskiew. „Fajny” motel, nie polecam.
Podałabym Wam adres, niestety nie mam zielonego pojęcia, gdzie to
było. Pamiętam tylko, że naprzeciwko budynku znajdował się
pomnik poświęcony chłopakowi, który zginął w tamtym miejscu.
Nie dość, że pluskwy to jeszcze nasze żołądki rozpoczęły
protest, dzień zaczęliśmy od długiej wizyty w toalecie. Na
szczęście byliśmy przygotowani na taką okoliczność, więc
wyciągnęłam z apteczki lek na ewentualność laksacji. :)
Szybko
uciekaliśmy, zapakowaliśmy nasze rzeczy na motocykle i lekko
zestresowana podjazdem na trasę zaczęłam panikować, że stamtąd
nie wyjadę. Mój mąż bohater, stwierdził tylko: „Ivan
przejechałaś tyle kilometrów po znacznie gorszych tarasach, to
stąd nie wyjedziesz?” Miał rację, pomógł mi wymanewrować na
wąskim kawałeczku parkingu i spokojnie, bez problemów wjechałam
na górę.
Tego dnia
trasa była o niebo atrakcyjniejsza, pojawiły się zakręty,
pagórki, koleiny po TIRach, coś się w końcu działo. Nie
wiedzieliśmy wtedy ile atrakcji jeszcze na nas czekało. Dla odmiany
i mój Trampek odrobinę zaprotestował, kilkanaście kilometrów
przejechałam na jednym cylindrze. Czyżby problemy z modułem
zapłonowym? Teraz mnie szarpało i powiem Wam, że współczułam
mężowi, że te tysiące kilometrów pokonywał, bez mrugnięcia
okiem. Ech mój Ziółek, zaciśnie zęby i pokona wszystko.
Po
uzupełnieniu paliwa w bakach, zrobiliśmy sobie przerwę, po
krótkiej chwili na pięknym chopperze dołączyła do nas para
Polaków wracających z Krety. Byli zawiedzeni swoimi wakacjami, nie
podobało im się w Grecji, głównie z powodu wypadku, którego byli
świadkami. Zniesmaczeni brakiem reakcji miejscowych na udzielenie
pomocy rannemu, zdecydowali, że nie wrócą już do tego kraju. Sami
zadbali o karetkę, a potem odwiedzali poszkodowanego turystę w
szpitalu. Nie podobał im się również stan dróg na płatnych
autostradach. Cóż, nas od miejscowych spotykały same życzliwości,
pomijam tu fakt nieudanych napraw, ale może po prostu oni źle
trafili. Mimo narzekań z ich strony i tak gaworzyło się miło, w
ojczystym języku, gdzieś daleko od ojczyzny.
Na jednej z
krętych i mocno uczęszczanych części trasy, Łukasz nagle zjechał
na pobocze po drugiej stronie. O nie znowu?! Przeczekałam miliony
samochodów i wjeżdżając na pustą szosę zawróciłam do niego,
by zbadać sprawę. A ten Łobuz oznajmił mi z uśmiechem, że tylko
zapomniał włączyć kamerki. Odetchnęłam z ulgą. Ponieważ już
się zatrzymaliśmy, zrobiliśmy krótki postój, by rozprostować
kości. W międzyczasie przejechał obok nas barwny korowód jakiegoś
wesela. Ludzie w autach trąbili do nas i wystawiając wszystkie
możliwe kończyny przez opuszczone szyby, machali do nas
pozdrawiając serdecznie. Mijaliśmy się z nimi kilkukrotnie i za
każdym razem, sytuacja wyglądała tak samo radośnie.
Byliśmy
jakieś 150 kilometrów przed Belgradem, kiedy nagle z rury
wydechowej Tedzi uniosła się chmura czarnego dymu, dało się też
usłyszeć dudnienie. Spostrzegłam, że Ziółek znacząco zwalnia i
w końcu zatrzymuje się na poboczu. Po chwili podbiegam do niego i
słyszę: „No to koniec podróży.” Kompletna pustka, wokoło
absolutnie żadnych zabudowań, zero cienia, ani jednego zjazdu, my
stoimy na autostradzie w upale, a TDMa nie reaguje na żadną próbę
wskrzeszenia. Nic. Nie wydaje z siebie kompletnie żadnego dźwięku,
nawet cichutkiego rzężenia. Kompletna cisza.
Wtem
zupełnie znikąd pojawiła się laweta. Łukasz zdążył unieść w
górę ręce i zasygnalizować, że potrzebujemy pomocy. Cofają po
nas! Nie będzie tak źle! Panowie zbadali sytuację, wtoczyli umarłą
Tedzię na przyczepę ratunkową i podwieźli nas 22 kilometry do
najbliższego serwisu. Uf, co by było gdyby się nie zatrzymali?
Panowie z warsztatu popatrzyli na nas, na nasze motocykle i od razu
powiedzieli, że nie mamy co na nich liczyć, nie znają się na takich
maszynach i nie potrafią nam pomóc, mogli zadzwonić po jakiegoś
mechanika z miasta, ale naprawa byłaby na pewno bardzo kosztowna.
Łukasz niesiony strzałem adrenaliny i zwątpienia, sam dorwał
klucze i zaczął rozkręcać Tedzię, akcja „resuscytacyjna”
zakończyła się fiaskiem. Pękł wał korbowodowy.
Nie wiem co
mną wtedy kierowało, ale wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem.
Przecież to musiało się tak skończyć, ale żadne z nas nie
chciało wierzyć, że niezawodna dotąd Tedzia, może się zepsuć.
Pamiętam jak Łukasz cieszył się, że gdy wrócimy do domu,
licznik wróci do pozycji 0 i zacznie liczyć kilometry na nowo. Nie
doczekał się tej chwili. Siedziałam na starej, drewnianej ławeczce
obserwując jak Ziółek podejmuje ostatnie próby reanimacji,
popijając mocną fusiastą kawę, którą dobrodziej - właściciel
zaparzył specjalnie dla nas.
No to
jesteśmy w d... . Co teraz? Możliwości były dwie: zostawiamy wrak
TDMy w krzakach, razem z rzeczami, które nie będą nam niezbędne i
wracamy oboje na Trampku, albo zwołujemy akcję ratunkową. Po
przeanalizowaniu kosztów, zdecydowaliśmy się na druga opcję. Tylko kto ma
hak, przyczepę i możliwość przyjazdu. Wybór padł na naszych
najbliższych przyjaciół, zadzwoniłam do Bartka (pseudonim Wąski)
i opowiedziałam całą historię, na początku zaskoczony chłopak
nie był skłonny do przyjazdu. Nigdy nie podróżował dalej niż
nad Balaton. Lekko podłamana wykonałam drugi telefon do mojego
instruktora jazdy, Tomka. I już pomoc byłaby w drodze, gdyby nie
fakt, że miesiąc temu Tomaszowi skończyła się ważność
wszystkich dokumentów tożsamości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz