Zrezygnowani,
zaczęliśmy obmyślać czego się pozbyć, by jednak wrócić
Trampkiem. Gdy zadzwonił telefon, rzuciliśmy się na niego jak
szaleni. To Bartuś – jedzie po nas! Na szczęście była sobota
więc nie musiał brać urlopu w pracy, zastanawialiśmy się tylko
czy da radę przejechać przez granicę serbsko węgierską na dowód
osobisty, nie byliśmy pewni czy będzie potrzebny paszport, którego
Wąski nie posiadał.
Nieopodal
garażu była dość duża łąka, więc mieliśmy gdzie rozstawić
namiot, w warsztacie dostęp do bieżącej wody, a gdy
wyszliśmy zza rogu, przy autostradzie znajdowała się też
restauracja i stacja benzynowa ze sklepem. Nie będzie tak źle, GPS
pokazywał, że od domu dzielą nas równo 1222 kilometry, czyli
jakieś 12 godzin spokojnej, ciągłej jazdy. Nam pozostało
czekanie.
Wierzcie mi,
że czas spędzony w niewielkim serwisie pośrodku niczego, dłużył
się w nieskończoność. Próbowaliśmy zapełnić go wszelkimi,
dostępnymi nam formami rozrywki, zakupione w Grecji karty,
uprzyjemniły go nam odrobinę. Jednak po emocjonującej rozgrywce
makao, w palec serdeczny ukąsiła mnie osa. Ten spuchł jak bela,
koniec grania. Zeszliśmy na łąkę rozstawić nasze tipi, a później
udaliśmy się do restauracji. Była brudna i duszna, ale zapas
stoperanu jeszcze spory, a mnie po porannym rozstroju żołądka,
chciało się zjeść coś gorącego. Zamówiliśmy zupę z kurczaka,
chyba nie pogorszy sprawy. Oczekując na pomoc, przejrzeliśmy zdaje
się cały internet. Pan Kelner, (który nigdy nie spał, bo za
każdym razem, gdy się tam udaliśmy, stał dzielnie na stanowisku,
ocierając pot z czoła materiałową chusteczką), rozpytał nas
kulturalnie kim jesteśmy i co tu robimy. Bardzo sympatyczny
człowiek, życzył nam szczęśliwego powrotu i zapewnił, że na
pewno wrócimy do domu cali i zdrowi.
Siedząc w
restauracji przyglądaliśmy się ogromnej grupie ludzi sterczącej
gdzie popadnie wokół zabudowań. Okazało się, że byli to
uchodźcy, przemierzający pieszo dystans z Grecji do Niemiec. Muszę
przyznać, że czułam obawę, gdy na nich patrzyłam, jednak byli
spokojni, nic złego się nie działo. Nie wiedzieliśmy jeszcze
wtedy, że rozpoczęła się fala emigracji. Mijaliśmy po drodze
ludzi maszerujących autostradą, wydawało się nam to dziwne, ale
nie pytaliśmy dlaczego tak idą. Byli to głównie młodzi, rośli
mężczyźni.
Wróciliśmy
do namiotu i skorzystaliśmy z wątpliwej toalety, dobrze, że został
nam zapas zwilżanych chusteczek dla niemowląt - nie to samo co
porządna kąpiel, ale nieco nas odświeżyły. Zmieniliśmy ciuchy i
bez zastanowienia, ułożyliśmy nasze targane emocjami ciała na
karimatach. Co prawda było jeszcze całkiem wcześnie, ale w nocy
miał nadjechać ratunek, więc chcieliśmy odpocząć do tego czasu.
Po kilkunastu minutach, ktoś zaczął do nas mówić, kurczę,
czyżby komuś nie podobało się, że tu jesteśmy? Okazało się,
że to Białorusin, Saszka. Przyrządził sobie obfitą kolację i
poprosił, żebyśmy mu potowarzyszyli. Na ogromnej szpuli od kabla
elektrycznego, znajdowały się same dobroci. Sadzone jajka, pieczone
ziemniaki, pomidor ze śmietanką, wędlina, chlebek i specjalnie
zakupione dla nas piwo. Sasza często przeczekiwał na tej łące,
zanim ruszał swoim TIRem w kolejną trasę. Znał każdy kąt,
wiedział gdzie są sklepy, doskonale dogadywał się z panami z
serwisu, ostrzegł nas też przed gigantycznym gniazdem os, które
obrały sobie za dom starą Renault Megane stojącą smętnie obok.
Saszka cieszył się z naszego towarzystwa, w samotności tkwił tam
prawie tydzień, a tu nagle Polacy. Długo debatowaliśmy nad wieloma sprawami, zajadając
się przysmakami jak z polskiego domu. Co prawda nasz nowy kolega nie
mówił po angielsku nic a nic, a ziółkowy rosyjski był na mocno
podstawowym poziomie, ale dogadywaliśmy się perfekcyjnie. Sasza,
wojskowy spadochroniarz, nie mógł uwierzyć, że na
dwudziestoletnich motocyklach pokonujemy europejskie szlaki.
Opowiedział nam swoje pierwsze i ostatnie starcie ze starym
dziadkowym uralem: „Ale ja leciał i leciał. Oj długo ja żem
leciał.” Po czym dodał: „Wy je z natury ekstremisty”.
Pomoc nie
nadchodziła, minęła noc, minął ranek, a Bartek ostatni raz
odzywał się około godziny 5 rano. Miał kryzys jadąc po nocy i
musiał się zdrzemnąć. No to co, czekamy dalej. Ponieważ nie
mieliśmy nic innego do roboty, nasz czas wypełniały rozmowy z
Białorusinem oraz gry. Nasza wyobraźnia okazała się większa niż
przypuszczaliśmy, rozegraliśmy serię partii cymbergaja dla
ubogich, posługując się kamykami i dłońmi, na liście atrakcji
znalazł się też rzut kamieniem w dal, oraz zgadnij jakie to
zwierzątko, takie kalambury, że tak to nazwę. Makao i inne
karciane konfiguracje obrzydły nam do granic.
Cały czas
towarzyszył nam w niedoli koszmarnie wychudzony, bezdomny psiak.
Dokarmialiśmy go, próbując nauczyć jednocześnie jakichś psich
sztuczek. Od pierwszego kęsa wędliny nie odstępował nas na krok,
a całą noc czuwał przy wigwamie, obszczekując wszystko co się
do nas zbliżyło. Wątpliwą atrakcją było również skorzystanie
z wychodka stojącego nieopodal, wróciła mi do gardła każda
możliwa potrawa z tej wyprawy. Oszczędzę Wam szczegółów.
Zbliżało
się popołudnie, a Bartusia nie było widać. Nie dawał też
żadnych oznak życia. Bardzo się martwiliśmy czy wszystko z nim w
porządku, czy jest cały, zdrowy i czy przepuścili go przez
granicę. Co chwilę alarmowała nas Dorotka (narzeczona Wąskiego),
równie zaniepokojona brakiem wiadomości. Siedząc niespokojnie na
karimatach, w cieniu wielkiego magazynu, pojawił się nasz
wybawiciel! W życiu nie cieszyliśmy się tak z czyjegoś widoku.
Wpadliśmy sobie w ramiona jakbyśmy nie widzieli się miliony lat.
Wyściskaliśmy się porządnie po czym zaczęliśmy suszyć Wąskiemu
głowę, że się nie odzywał, a my umieraliśmy z niepokoju.
Okazało się, że Barkowi skończyły się minuty na karcie, a
kolejka na przejściu granicznym i na bramkach, zmusiła go do kilku
godzin przymusowego postoju. Jako towarzysza drogi zabrał ze sobą
autostopowicza. Paweł, osiemnastoletni chłopak jechał do Iranu.
Zaimponował nam swoim sprytem i życiową mądrością, mimo bardzo
młodego wieku. Pieniądze na wyjazd zdobył sprzedając uzbierane w
grach online surowce. Bardzo taktowny i sympatyczny dzieciak wspierał
Wąskiego w akcji ratunkowej.
Załadowaliśmy
cały nasz dobytek na wynajęta przyczepkę, i poszliśmy do knajpki
coś zjeść, by następnie udać się w drogę powrotną. Zawsze
obecny Pan Kelner, wiedział już, że nasza pomoc wreszcie dotarła.
Poklepał Łukasza po ramieniu i bardzo szybko zrealizował nasze
zamówienia.
Bardzo
chciałam zabrać do domu naszego czworonożnego, chudego, uszastego
koleżkę, niestety mąż się nie zgodził. Odprawiliśmy Młodego
w dalszą podróż, wyściskaliśmy Saszkę i załadowaliśmy się
do Mercedesa 124 po czym pognaliśmy w stronę ojczyzny.
Do samej
Słowacji towarzyszyła nam potężna, złowroga burza.
Przedstawienie pełne błysków, piorunów, grzmotów i deszczu
prawie nie pozwalało zasnąć. W końcu jednak Bartuś i ja
padliśmy, a Ziółek zasiadł za kółkiem samochodu. Nieopatrznie
zjechaliśmy na czeską autostradę, na którą nie mieliśmy
wykupionej winiety. Na szczęście, nie złapano nas na gorącym
uczynku.
Nad ranem
przywitał nas piękny, polski wschód słońca. Jechaliśmy w ciszy,
pogrążeni w myślach o tym co nam się przydarzyło na tej
wyprawie. Co stanie się z Tedzią, czy da się ją jeszcze uratować?
Jak się mają wszyscy życzliwi ludzie, których Bóg postawił nam
na drodze i gdzie zawiodą nas marzenia w przyszłym roku?
Delikatne
promienie słońca otulały pola, na których trwały właśnie
żniwa. Unoszący się w powietrzu kurz, widowiskowo podświetlany
poranną jasnością przypomniał mi znany z dzieciństwa obrazek i
uświadomił jak dobrze być w domu, w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz