Po oczywistym zwrocie
akcji zebraliśmy cały nasz dobytek i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Ponieważ TDMka zdecydowanie lepiej czuła się przy prędkościach
powyżej 100km/h wybraliśmy autostrady. Wierzcie mi lub nie, ale
opcja unikaj dróg płatnych na GPSie, zapewnia dużo więcej
atrakcji niż prucie asfaltu na najbardziej uczęszczanych trasach. W
związku z tym nie kwapiliśmy się do startu. Greckie trasy
szybkiego ruchu nie są zapełnione przyjemnymi parkingami, ani
ławeczek, ani cienia, sporadycznie jakaś smętna toaleta. Ciężko
mi się jechało - kask ciążył, upał drążył. Gdy na horyzoncie
pojawiał się jakiś zjazd od razu dawałam znać światłami, aby
zjechać na chwilę, rozprostować nogi i zdjąć z łba kask. Ponoć
w Salonikach jest bardzo duży serwis Yamahy, więc ustawiliśmy
nawigację na to miasto, licząc na pomoc w szczęśliwej trasie do
domu.
Popołudniem zjechaliśmy
na dobrze znaną nam sprzed dwóch lat, dużą stację benzynową,
żeby zjeść coś ciepłego. Brzuchy burczały niemiłosiernie, a
gardła prosiły o chłodny napój, zamówiliśmy coś na kształt
mousaki, ale szału nie było. Na szczęście cola nie zmienia
swojego smaku po otwarciu małej, zimnej puszki. Dopiero po chwili
zorientowaliśmy się, że na opakowaniach widniały polskie napisy
„Królowa” i „Bąbelek”. :) Delektując się napojem i
upragnionym chłodem, który nadchodził wraz z wieczorem,
zapytaliśmy przechodzącą kobietę, czy w okolicy jest dostępny
jakiś kemping. Przemiła Pani kelnerka, po długich namowach z
współtowarzyszami podpowiedziała nam, że w okolicach Kastorii na
pewno znajdziemy jakieś miejsce. Wpisaliśmy adres w naszą
elektroniczną mapę i popędziliśmy dalej.
Po jakimś czasie
urządzenie ściągnęło nas na szutrowo – żwirową drogę pełną
dziur. Wszystko, łącznie z niestrawionym obiadem w naszych
żołądkach, wywracało się do góry nogami. Motocykle podskakiwały
wysoko w górę na każdej wyrwie w paskudnej nawierzchni. Zrobiło
się ciemno, nic nie widziałam, a dziurska nie poprawiały mojego
nastroju, było mi gorąco od rozpalonych pod pupą cylindrów,
unoszący się pył właził mi do oczu i gardła. Po dość długiej
jeździe w tych warunkach, chciałam już tylko dojechać na nocleg,
umyć się i pójść spać. Wjechaliśmy w końcu od zawietrznej do
małego miasteczka gdzie roiło się od nagłych wzniesień i
zakrętów. Spadając motocyklami w dół jednej z ulic Łukasz
znacząco zwolnił i zatrzymał się prawie na samym środku
skrzyżowania. Zszedł z Tedzi wyraźnie wkurzony, „Znowu padła”
- usłyszałam to czego już się domyślałam. „Ech Boziu, ciężko
będzie wrócić, jeśli tak to będzie wyglądać.”
Odsunąwszy się od
drogi, zrobiliśmy krótki postój. Tuż obok otwarty był jakiś
bar, w którym kwitły zakłady bukmacherskie. Zagadnęłam
wychodzącego z niej Pana, na szczęście świetnie mówił po
angielsku. Ulitował się nad nami, wziął obrośniętego
całodniowym brudem Ziółka do samochodu i zawiózł go do
najbliższego mechanika. Nie było ich dość długo, a ja siedząc
na chodniku ze wszystkim co z sobą mieliśmy poczułam lekki strach,
jak mnie ktoś napadnie i zabierze resztki forsy, to już będzie
zwieńczenie pasma nieszczęść. Zastanowiłam się też z kim
pojechał mój mąż, a jak to psychopata? Dziwne myśli krążyły
po mojej głowie, całe szczęście, Łukasz cały i zdrowy do mnie
wrócił.
Niestety późna pora
nie pozwoliła na konsultacje z panem fachurą, więc znów
musieliśmy przenocować w hotelu, gdyż w okolicy tego miasteczka
nie było żadnego kempingu, a rozstawienie namiotu w środku miasta,
nie należało do najlepszych pomysłów. Za straszliwe 50 euro
mieliśmy luksusowy pokój ze śniadaniem, wewnątrz znajdowała się
klima, telewizor i … wanna. Nie mogliśmy odmówić sobie
przyjemności wzięcia kąpieli z bąbelkami. Co prawda później
woda nie chciała zejść, a ścianki balii ukazywały ile paskudztwa
zebraliśmy na sobie tego dnia, ale i tak było warto.
Zrelaksowaliśmy się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz