Postanowiliśmy , że
niespiesznie będziemy spędzać ten wspólny czas, nie wyznaczaliśmy
sobie celu podróży na siłę, po prostu jechać, dokąd dojedziemy
tam spędzimy noc. Tego dnia obraliśmy azymut na Wiedeń, mieliśmy
tam sprawdzony w miarę niedrogi kemping, w którym można by
rozłożyć nasz nowiutki namiot (poprzedni nie wytrzymał napięcia,
na ostatnim noclegu, rok wcześniej stał szyderczo pozaklejany
izolacją i innymi taśmami, które ze sobą mieliśmy). Jechaliśmy
sobie do Austrii podziwiając dzieła matki natury. Czułam ,że
schodzi ze mnie napięcie Świeżaka, że jadę i dobrze mi idzie.
Chociaż postojowa wywrotka na żwirze pod domem Darka troszkę mnie
zniechęciła.
Świat jest piękny
myślałam i wyśpiewując arie pod osłoną kasku i prędkości,
czułam jak znikają wszystkie troski i zmartwienia. Słońce
zachodziło nad polem kłaniających się mu słoneczników. W
powietrzu unosiło się ciepłe powietrze wymieszane z kurzem i
nadchodzącym wieczornym ochłodzeniem.
Ekscytacja troszkę
zmalała, gdy wjechaliśmy do Wiednia, okazało się bowiem, że
właśnie skończył się mecz, a tłum kibiców wyległ na ulice.
Staliśmy więc od czasu do czasu w gęstym korku, którego pokonanie
z taką masą gratów na motocyklu mogło skończyć się tylko
potrąceniem lub wywrotką, do tego po cichu przyszło zmęczenie. Na
duchu podnosił nas jadący w naszą stronę samochód upakowany
kibicami. Jeden z nich zauważył moją seledynową kamizelkę
odblaskową z napisem Polska. Krzyczał więc POLSKA , POLSKA!
LEWANDOWSKIII !!! Good player , well done, ukazując jednocześnie
uniesiony wysoko w górę kciuk. Zresztą wszyscy pasażerowie auta
szczerzyli do nas swoje ząbki. Niewiarygodne jak człowiek miło się
wtedy czuje, bliżej ci do każdej nacji, a bariery językowe znikają
jak za użyciem czarodziejskiej różdżki.
Zmęczeni tłokiem na
drogach i podziwianiem przepięknych kamienic dobrnęliśmy do kresu
podróży na ten dzień. Przejechaliśmy niespełna 400 kilometrów,
ale mój tyłek i nadgarstki czuły jakby to był dystans 4000. Nie
miałam siły. Mój waleczny mąż-bohater, prawie sam rozstawił
nasz wigwam i zrobił nam gorącej herbaty. Nie czułam nawet głodu,
ale rozsądek nakazywał, żeby zjeść choć odrobinę, w końcu
jutro musiałam mieć siłę do dalszej jazdy. Gorąca kąpiel
spłukała ze mnie emocje całego dnia i obnażyła niepohamowaną
chęć wtargnięcia do namiotu.
Noc przespaliśmy
spokojnie, ponieważ na kempingach rożnie się dzieje wyposażyliśmy
się w miękkie stopery do uszu, więc i sen stabilniejszy.
Rano niechętnie
wyciągnęłam obolałe cztery litery ze śpiwora, głównie zmusiło
mnie do tego słońce niemiłosiernie ogrzewające ścianki naszego
wolno-stojącego M, a raczej N. :)
Szybka kawa, szybkie
śniadanie i komu w drogę temu trampki ...czy jakoś tak.
Nie pamiętam jaki był
wtedy dzień tygodnia, jednakże postanowiliśmy obrać trasę na
Zagrzeb. Ilość kilometrów była podobna do
poprzedniego dnia, nie stresowaliśmy się więc kompletnie niczym.
Czas płynął przyjemnie, niby wolno, ale gdy robiliśmy postój,
godziny zdecydowanie za szybko upływały. Zaczęłam się trochę
niepokoić, niby pełen luz i bez pośpiechu ,ale nie cierpię jazdy
po zmroku nie dość , że średnio bezpiecznie dla motocykli, to ja
i mój kiepski wzrok zdecydowanie nie czerpiemy z tego przyjemności.
Wiedziałam jednak, że mój Łukasz - sokole oko świetnie i
bezpiecznie poprowadzi mnie do celu.
Tak też się stało na
kemping w Zagrzebiu dotarliśmy około 23, jak się okazało znacznie
przyjemniejszy od tego, w którym początkowo chcieliśmy się
zatrzymać. Świeżo , czysto, niby kemping, ale nutka elegancji i
hotelowego luksusu była.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz