Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 5 stycznia 2016

Trasa do Chorwacji.


Postanowiliśmy , że niespiesznie będziemy spędzać ten wspólny czas, nie wyznaczaliśmy sobie celu podróży na siłę, po prostu jechać, dokąd dojedziemy tam spędzimy noc. Tego dnia obraliśmy azymut na Wiedeń, mieliśmy tam sprawdzony w miarę niedrogi kemping, w którym można by rozłożyć nasz nowiutki namiot (poprzedni nie wytrzymał napięcia, na ostatnim noclegu, rok wcześniej stał szyderczo pozaklejany izolacją i innymi taśmami, które ze sobą mieliśmy). Jechaliśmy sobie do Austrii podziwiając dzieła matki natury. Czułam ,że schodzi ze mnie napięcie Świeżaka, że jadę i dobrze mi idzie. Chociaż postojowa wywrotka na żwirze pod domem Darka troszkę mnie zniechęciła. 

Świat jest piękny myślałam i wyśpiewując arie pod osłoną kasku i prędkości, czułam jak znikają wszystkie troski i zmartwienia. Słońce zachodziło nad polem kłaniających się mu słoneczników. W powietrzu unosiło się ciepłe powietrze wymieszane z kurzem i nadchodzącym wieczornym ochłodzeniem.

Ekscytacja troszkę zmalała, gdy wjechaliśmy do Wiednia, okazało się bowiem, że właśnie skończył się mecz, a tłum kibiców wyległ na ulice. Staliśmy więc od czasu do czasu w gęstym korku, którego pokonanie z taką masą gratów na motocyklu mogło skończyć się tylko potrąceniem lub wywrotką, do tego po cichu przyszło zmęczenie. Na duchu podnosił nas jadący w naszą stronę samochód upakowany kibicami. Jeden z nich zauważył moją seledynową kamizelkę odblaskową z napisem Polska. Krzyczał więc POLSKA , POLSKA! LEWANDOWSKIII !!! Good player , well done, ukazując jednocześnie uniesiony wysoko w górę kciuk. Zresztą wszyscy pasażerowie auta szczerzyli do nas swoje ząbki. Niewiarygodne jak człowiek miło się wtedy czuje, bliżej ci do każdej nacji, a bariery językowe znikają jak za użyciem czarodziejskiej różdżki. 

Zmęczeni tłokiem na drogach i podziwianiem przepięknych kamienic dobrnęliśmy do kresu podróży na ten dzień. Przejechaliśmy niespełna 400 kilometrów, ale mój tyłek i nadgarstki czuły jakby to był dystans 4000. Nie miałam siły. Mój waleczny mąż-bohater, prawie sam rozstawił nasz wigwam i zrobił nam gorącej herbaty. Nie czułam nawet głodu, ale rozsądek nakazywał, żeby zjeść choć odrobinę, w końcu jutro musiałam mieć siłę do dalszej jazdy. Gorąca kąpiel spłukała ze mnie emocje całego dnia i obnażyła niepohamowaną chęć wtargnięcia do namiotu.
Noc przespaliśmy spokojnie, ponieważ na kempingach rożnie się dzieje wyposażyliśmy się w miękkie stopery do uszu, więc i sen stabilniejszy.

Rano niechętnie wyciągnęłam obolałe cztery litery ze śpiwora, głównie zmusiło mnie do tego słońce niemiłosiernie ogrzewające ścianki naszego wolno-stojącego M, a raczej N. :)
Szybka kawa, szybkie śniadanie i komu w drogę temu trampki ...czy jakoś tak.
Nie pamiętam jaki był wtedy dzień tygodnia, jednakże postanowiliśmy obrać trasę na Zagrzeb. Ilość kilometrów była podobna do poprzedniego dnia, nie stresowaliśmy się więc kompletnie niczym. Czas płynął przyjemnie, niby wolno, ale gdy robiliśmy postój, godziny zdecydowanie za szybko upływały. Zaczęłam się trochę niepokoić, niby pełen luz i bez pośpiechu ,ale nie cierpię jazdy po zmroku nie dość , że średnio bezpiecznie dla motocykli, to ja i mój kiepski wzrok zdecydowanie nie czerpiemy z tego przyjemności. Wiedziałam jednak, że mój Łukasz - sokole oko świetnie i bezpiecznie poprowadzi mnie do celu.
Tak też się stało na kemping w Zagrzebiu dotarliśmy około 23, jak się okazało znacznie przyjemniejszy od tego, w którym początkowo chcieliśmy się zatrzymać. Świeżo , czysto, niby kemping, ale nutka elegancji i hotelowego luksusu była.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz