Łączna liczba wyświetleń

środa, 20 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 16









Nie chciało nam się wyłazić ze śpiworów. Gdy tylko rozsunęliśmy suwak namiotu buchnęło w nas zimno. Ubrałam się we wszystko co tylko zmieściło się pod strój motocyklowy, a nie krępowało zbyt mocno ruchów. Złożyliśmy nasz wigwam i w drogę.

Na początku odwiedziliśmy wioskę o wdzięcznej nazwie A.( nad literką powinno być jeszcze małe kółeczko) Niewielka osada na samym końcu archipelagu, co ciekawe jej nazwa jest też ostatnią literą norweskiego alfabetu, a miejscowi zarządcy mają nieustanny kłopot z permanentnie kradzionym przez turystów znakiem informującym o początku miasteczka. W osadzie zachowało się sporo XIX wiecznych zabudowań,a wisienką na torcie są rorbuer. Stare chaty rybackie o czerwonym kolorze, służące niegdyś jako schronienie podczas zimowych połowów, dziś wynajmowane jako opcja noclegowa. Mieścinka kończy się tunelem i parkingiem, dalej oprócz wejścia na wzniesienie, z którego można podziwiać panoramę, nie ma nic.

Rozbroiła mnie różnorodność krajobrazu, na 170 km głównej trasy. Jechaliśmy wzdłuż E10 mijając  mikre wysepki połączone tylko główną drogą, niewielkie mostki zawieszone nad obłędnym błękitem wody, wysokie góry, piaszczyste plaże, masę ptactwa, małe domki i pozostałe po sztokfiszach (suszony na wietrze dorsz, specjalność tylko i wyłącznie tego miejsca) wszechobecne, drewniane żerdzie. Skoro jest tu tak pięknie przy tak parszywej pogodzie, to co musi się dziać , gdy świeci słońce, obłęd! Przeglądając zdjęcia i filmiki, muszę z przykrością przyznać, że z najbardziej malowniczego miejsca w jakim kiedykolwiek byliśmy, mamy najmniejszą ilość fotografii.

Naszła mnie też jeszcze jedna myśl, nic dziwnego, że Wikingowie byli tacy agresywni, mieli po prostu przesrane. Od 6 tysięcy lat wstecz nieustanny wiatr, chłód i wilgoć. No weź człowieku bądź spokojny, nie da się. Podobno w letnie słoneczne dni temperatura sięga tu 20 stopni, nie doświadczyliśmy. ;) Na termometrze widniała bezlitosna 8, a wietrzysko przenikało nas do kości.

Zjechaliśmy do sklepu po prowiant, nie jedliśmy jeszcze śniadania, a mnie mimo cebulkowych warstw odzieży i odpalonych na maksa hot gripów, zaczynało być naprawdę zimno. Zjedliśmy w sklepie. Na wystawie ogrodniczej tuż przy wyjściu, sterczały dwa krzesła ze stolikiem. Kulturalnie zasiedliśmy sobie, uważając żeby niczego nie zapaskudzić i nikt się nas nie czepiał, niektórzy spoglądali tylko z uśmiechem. Po posiłku ruszyliśmy dalej.

Chociaż głowa ciągle podążała na prawo i lewo próbując  nadążyć za zjawiskowymi pejzażami, to reszta ciała, prawie w bezruchu, doznawała ekstremalnej dawki chłodu. Było mi makabrycznie lodowato! Zatrzymaliśmy się pod stacją kontroli pojazdów, a moim wątłym truchełkiem wstrząsały konwulsje. Łukasz krzyczał do mnie; "Jedz cukier!", próbując uzmysłowić mi, że potrzebuję energii, by się ogrzać. Kuchenka prawie przestała grzać, gdy Ziółek próbował zrobić mi gorącej herbaty. Nie jadę dalej! Niech mnie stąd jakiś helikopter zabierze, mam to wszystko w nosie. Boże, ... jak mi zimno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz