Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 26 września 2017

Deszczem w oko - Skandynawia - 19







Zaopatrując się w sklepie na artykuły kolacyjne znów poszaleliśmy. Wydaliśmy jakieś 150 złotych na jednorazowego grilla, kiełbasę, chleb i piwo. Rozpustnie do koszyka dodaliśmy jeszcze kończący się już ketchup, żelki i czekoladę. A co! Ze śniadania został nam jeszcze słoik konserwowych ogórków. Po 2 tygodniach chińskich zupek i pasztetów, taka kiełba z grilla, oj to będzie coś. Mojego Małżonka zaczepił ktoś łamaną polszczyzną. Ukrainiec, który twierdził, że świetnie mówi w naszym języku tęsknił chyba za domem. Opowiadał nam jakąś skomplikowaną historię, i choć nasza mowa ojczysta jest zbliżona, niewiele z niej zrozumieliśmy. Szczerzyliśmy się tylko, by nie dać po sobie poznać, że nie mamy pojęcia o czym Pan tak ładnie do nas mówi. Na zewnątrz, inni Ukraińcy niespiesznie palili papieroski, a zobaczywszy nas uśmiechy wręcz automatycznie pojawiły się na ich twarzach. Ręce każdego z Panów sine od pracy, zbierali bowiem jagody, więc sok zostawiał bezczelny ślad na ich dłoniach. Pocieszający jest fakt, że zdecydowanie szybciej w tych lasach zebrać te drobne owoce, dlatego też ich 5 litrowe, plastykowe kubły, były wypełnione nimi po brzegi.  

OOO... . Finlandia?! Zatrzymaliśmy się przy znaku informującym , że właśnie wkroczyliśmy na terytorium państwa, i gdy przymierzaliśmy się do selfie, czwórka turystów z Hiszpanii dobiegła do nas. Gestami próbowali przekazać, że fota za fotę, my im, a oni nam. Wymieniliśmy też kilka słów: "You from?"  "Poland" " Oh. Cracow - beautiful, Ałic"- oczywiście chodziło Panu o Auschwitz, a mówiąc udawał, że płacze i wyciera łezkę z policzka. 

Robiło się późno, czas znaleźć jakieś miejsce na nocleg.  Ponieważ pogoda rewelacyjna, postanowiliśmy spać na dziko. Jednak każda leśna dróżka prowadziła do coraz to większej willi ukrytej wśród drzew. Błąkaliśmy się dłuższy czas, jedna ze ścieżek wiodła nad sam brzeg pięknego jeziora i już witaliśmy się z gąską, gdyby nie pałac, który wyrósł zza krzewów po prawej stronie. Uzgodniliśmy, że spytamy o zgodę na rozbicie namiotu, w sumie woda  dobre 500 metrów od domu, może się zgodzą. Na podjeździe stał wielki, odrestaurowany Chrysler i  nieduży jacht, w otwartym garażu było widać quada, a przeszklona weranda ukazywała bogactwo wnętrza. Hm... chyba nie ma szans. Po dłuższej chwili, drzwi otworzyła nam młoda dziewczyna, a zza niej złowieszczo ruszyły w nasza stronę dwa białe west terriery. Tak jak pomyślałam, a to teren prywatny, a rodzice się nie zgodzą... . No dobra, zabraliśmy się z podjazdu próbując odkleić się od obłaskawionych już psów.

Ziółek przestał się ceregielić, wjechał swoim Trampkiem przez las, wcześniej każąc mi zaczekać. Po kilku minutach wrócił po mnie i krzyknął tylko: "Dawaj!" Piękna polana, idealna na biwak. Zaparkowaliśmy i zdjęliśmy kaski, a nasze głowy obrosły w wielką komarzą poświatę. Galopem próbowałam odnaleźć w otchłani kufrów spray na robale, ale pchające się do oczu i uszu owady nieco utrudniały sprawę. JEST! Cały grillowo-fiestowy wieczór spędziliśmy w ich otoczeniu, ale lepsze takie towarzystwo niż niedźwiedź. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz