Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 14 stycznia 2016

Albańska dobroć. "In every state, good people and bad people" - Bert.







Zjechaliśmy na boczną ścieżkę dla ciężarówek i zdołowany Ziółek zaczął rozkręcać Yamahę. Trwało to jakiś czas, a Pan Pogranicznik patrząc na całą sytuację zawołał mnie do swojego okienka. Pomyślałam, że jak nic na nas nawrzeszczy i każe się gdzieś przenosić z całym tym rozgrzebanym bajzlem. Podeszłam więc nieśmiało i najwdzięczniej jak potrafiłam zapytałam o co chodzi, a Pan Pogranicznik wyciągnął całą paczkę czekoladowych ciasteczek. Poczęstowaliśmy się i chcieliśmy oddać paczuszkę, Pan jednak spojrzał z niesmakiem,bo przecież wszystko mamy zjeść i basta. Ja głupia ja, tak łatwo osądziłam człowieka, a on nas podkarmić chciał. Myślę, że tkwiliśmy na granicy około dwóch godzin. W tym czasie przetoczyło się koło nas mnóstwo ludzi. Wnet jeden z taksówkarzy podbiegł do nas pytając nieporadnie co się dzieje. Zbadał sytuację i stwierdził, że jego syn kilometr dalej ma warsztat i może po niego zadzwonić, zaholuje nas i naprawi, wszystko zrobi, świetny mechanik.
Ponieważ Tedziuni się nie poprawiało, stwierdziliśmy - chyba gorzej być nie może. Z odrobiną zdenerwowania czekaliśmy na młodego Albańczyka. Tyle się nasłuchaliśmy, Albania? Toż tam sami złodzieje, bandyci i hodowcy marihuany. W jakże błędnym przekonaniu żyją ludzie, przekonacie się później.

Bert, dwudziestopięcioletni, wąsaty chłopak przyjechał do nas z kolegą, Florencem. Odnieśliśmy wrażenie, że nie byli zbytnio zachwyceni nagłą możliwością zarobienia pieniędzy, ale na ich buziach z pewnością widniał bliżej nie określony chochlik, który mówił mi, że dziś jeszcze będzie się działo.
Zdaje się, że po kilkuset metrach TDMka wysiadła kompletnie, więc zarządzono holowanie. Pośrodku zupełnej pustki usytuowany był spory garaż, a w nim chyba wszystkie możliwe urządzenia i pojazdy: pług, kosiarka, mnóstwo starych, przerdzewiałych skuterów, rowery, siedzenia samochodowe no i przede wszystkim części do Mercedesów. Nie znam powodu, dla którego Albańczycy ukochali tę markę, nieważne gdzie się znajdowaliśmy, wszędzie królował „mesiowy celownik”.

Panowie podeszli do sprawy szybko i profesjonalnie, szczególnie Florenc, którego oczy zaświeciły się już w pierwszej chwili, gdy zobaczył nasze motocykle. Przy niewielkiej pomocy mojego męża po raz kolejny Yahama została rozebrana do rosołu. Wszyscy mechanicy zgodnie twierdzili, że to świece, wystarczy je wymienić, ale przecież musiało dziać się coś innego skoro kolejna wymiana nie pomagała. Każdy poszczególny fachura ignorował nasze domysły, wiadomo oni znają się najlepiej. Bert i Florenc jako pierwsi wysłuchali nas od początku do końca, no może wysłuchali to złe słowo, gdyż mieliśmy spory kłopot z barierą językową. Wąsacz znał jakieś wyrażenia i zwroty w języku angielskim, jego kumpel natomiast, ni w ząb, a jako że albański jest podobny zupełnie do niczego (trochę jakby francuski, czasem coś z niemieckiego, a momentami nawet włoski), do komunikacji posłużyły nam migi. Niezwykła była atmosfera tego miejsca, nieważne co i jak mówiliśmy. Wszyscy uśmiechnięci i wyluzowani, albańskie czary?! Dziwniejsze tym bardziej, że na granicy nie dopisywały nam szampańskie humory.

Florenc wyszperał popękane membrany, no patrzcie, żaden z fachowców nie dopatrzył się takiej drobnostki? Bert wsiadł do swojego samochodu i popędził do miasta, by kupić nowe. Nie wracał dłuższy czas, więc pojedliśmy wymieniając się zapasami, na stół trafiły też ciasteczka od Pana Pogranicznika i „rozmawialiśmy” sobie o wszystkim i o niczym. A głównie o poważnym wypadku Florenca, w którym pogruchotał sobie nogę. Stąd ta ogromna blizna, szpecąca całkiem zgrabne łydki. Gdy tylko chłopak pojawił się z powrotem, od razu zabrali się do pracy. Niestety Bert nigdzie nie mógł znaleźć odpowiednich rozmiarem membran, a te które kupił, były za małe. Panowie wpadli więc na pomysł, żeby je po prostu przykleić do komory gaźnika. Zadziałało! Uradowani, zapłaciliśmy należną zapłatę i po wymianie numerów telefonów ruszyliśmy na podbój Albanii.

Podbój zakończył się jakieś 40 kilometrów dalej w Szkodrze. Tośmy się najechali... Zrozpaczeni zadzwoniliśmy po znanych Wam już Albańczyków. Początkowo nie chcieli nas ratować, ale coś ich natchnęło, być może krzyczący z bezsilności Ziółek. Ponieważ tuż obok było kilka restauracji, zaszliśmy do nich, żeby zjeść coś gorącego. Cena nas rozbroiła, 11 złotych za dużą pizzę i dwie cole. Słyszeliśmy, że jest to tania dla Polaka wakacyjna destynacja, ale żeby aż tak?

O mały włos, przegapilibyśmy stojący dumnie Zamek Rozafa z XIII wieku, umiejscowiony na wzgórzu. Flaga Albanii powiewała na nim spokojnie i majestatycznie. Podobno dzielnie broniono jego murów podczas najazdu Tureckiego, później po podpisaniu porozumienia przeszedł w ręce Imperium Osmańskiego i przekształcono go w meczet.

Nasi nowi koledzy stwierdzili, że i tak niczego nie dokonają stojąc na przyhotelowym parkingu. „Pojedziemy do mechanika” rzekł jeden z nich. Widziałam, że Florencowi oczy prawie wychodziły na wierzch, gdy pozwoliliśmy mu poprowadzić Tedzię w drodze do rzeczoznawcy. Wskoczył ochoczo na motocykl, ja oddałam Trampka Łukaszowi i przesiadłam się do Mercedesa.
Zapadł już wieczór, gdy dojechaliśmy do naszego nowego Fachury. Warsztat polecany przez chłopaków okazał się być niewielką klitką wielkości 2 na 2 metry kwadratowe, a u jego wejścia trzy schodki. Jeśli ktoś chciał dostać się do środka musiał pokonać stopnie wjeżdżając po grubej, luźno umieszczonej desce.
Pan Mechanik był Muzułmaninem z długaśną brodą, odstającymi uszami i poczuciem humoru. Pierwsze słowa jakie do nas skierował brzmiały: „ Don't be afraid, I' m not a terrorist.”, i to jedyne co potrafił do nas powiedzieć w znanym dla nas języku. Bert i Florenc zapewniali nas, że to dobry człowiek i zna się na motocyklach, zresztą warsztat może i malutki, ale wszystko elegancko poukładane, każda nawet najdrobniejsza rzecz miała swoje miejsce, a i Pan Muzułmanin poruszał się w nim jak ryba w wodzie. Po wyjątkowo widowiskowym wjeździe Pana Fachury do środka, wszyscy Panowie wzięli się do pomagania, a ja przysiadłam sobie na schodkach tuż przy wejściu i czekałam. Podziwiałam różnorodność tego miejsca, brud i śmieci były wszechobecne, nie powodziło się najlepiej w tej dzielnicy, aczkolwiek sąsiedzi pozdrawiali się wzajemnie radośnie i nie ważne czy był to Katolik czy nie, wszyscy się szanowali.

Ponieważ zabrakło nam wody, poszłam do sklepiku naprzeciwko. Nie miałam pojęcia, jaką walutą posługują się Albańczycy, wypłaciliśmy na szybko jakieś pieniądze na stacji benzynowej, ale nie zdążyliśmy się z nimi zapoznać. Ekspedient popatrzył na moją konsternację, gdy przyszło mi uregulować rachunek, ale wybrał najdrobniejsze monety i pokiwał głową wydając z siebie nieśmiałe „Thank you”. Podziękowałam Panu i wróciłam do męża.

Długo trwało zanim Pan Not A Terrorist rozłożył, naprawił i poskładał TDMkę. Byłam zmęczona, tym razem dla odmiany czekaniem. Żona Berta co chwilę wydzwaniała zaniepokojona, myślę, że zebrał niezłą burę, że włóczy się gdzieś po nocy z obcymi ludźmi, ale nie dawał tego po sobie poznać. Pokazał nam chyba wszystkie zdjęcia swojej przepięknej małżonki i jeszcze śliczniejszej córci, niedawno urodzonej. Poczułam wyrzuty sumienia, że tak tam z nami siedzi i tłumaczy co Nowy Fachura wyczynia, a one siedzą w domu denerwując się czy wszystko z nim ok.
Nagle z pobliskiego meczetu rozległy się modlitwy na cztery strony świata, i chociaż jestem Katoliczką w dodatku nie rozumiejącą ani słowa, wierzcie mi, że brzmiały tak melodyjnie niby nieco ospale, ale jednak nastrojowo. Poczuliśmy egzotykę tego miejsca. Wyrwało mi się z piersi: „Jak pięknie!” Bert spojrzał na mnie ze smakiem i zapytał: „Do you want a CD?” Pomimo że wąsacz szanuje Muzułmanów, zaznaczył wyraźnie, że gdy w niedzielę rano masz ochotę nie wyłazić z łóżka, budzą cię te śpiewy.

Zbliżała się północ, chłopcy zagadnęli czy mamy gdzie spać. Kiedy okazało się, że nie, wykonali kilkanaście telefonów, żeby znaleźć nam nocleg. (Podczas pałaszowania pizzy zapytałam w hotelu o cenę pokoju – 50 euro, nie stać nas.) Panowie podzwonili po kolegach i zorganizowali nam nockę w pensjonacie, w całkiem przyjemnych warunkach za 10 euro. Zawieźli nas tam (oczywiście Florenc z szałem w oczach i bananowym uśmiechem na twarzy dosiadał TDMki), co prawda właściciel po naszym przyjeździe próbował negocjować jeszcze cenę, ale z gestykulacji Berta widziałam, że mógł powiedzieć: „Stary! Umawialiśmy się na 10 i będzie 10!” Pomogli wnieść wszystkie tobołki do pokoju, wyściskali życząc dobrej nocy i powodzenia w podróży. Wzruszyłam się ich dobrocią i bezinteresownością. Wzrokiem pełnym łzami, które za chwilkę miały runąć po policzkach odprowadziłam ich do wyjścia. Czas już zasnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz