Łączna liczba wyświetleń

środa, 6 stycznia 2016

W drodze na Dubrownik.









Otworzyliśmy powieki nieco niechętnie, stopery dobrze spełniły swoją funkcję. Wyszliśmy z namiotu w dalszym ciągu oszołomieni natłokiem ludności przebywającej na naszym noclegu. Zauważyliśmy, że para, która wczoraj rozbijała swoje tipi obok nas, również patrzyła na cały krajobraz z lekkim niesmakiem. Łukasz zapytał czy nie napiliby się z nami kawy. Magiczna kuchenka biwakowa zakupiona specjalnie na tę wyprawę, ratowała nasze żołądki gorącą herbatą wieczorem i jakże pobudzającą kawą rankiem. Andrea i Ivan, para Bośniaków, którzy się na nią skusili, okazali się być wyśmienitymi rozmówcami. Dziewczyna świetnie władała angielskim, ale też niemieckim i japońskim. I tak od filiżanki boskiego czarnego napoju, zaczęła się wyjątkowo sympatyczna rozmowa. Rozprawialiśmy nad urodą Chorwacji, a także naszych ojczyzn. Polecaliśmy sobie nawzajem miejsca warte zwiedzenia, opowiadaliśmy o naszych podbojach podróżniczych, nie tylko motocyklowych. Ivan  oczarowany dźwiękiem mojego tłumika, sprawiał wrażenie lekko zszokowanego, że dziewczyna zasuwa takim środkiem transportu wraz z mężem po agrafkach chorwackiego wybrzeża. Nieobcy był nam również temat taki jak polityka, przy którym rozbudziły się uśpione emocje naszych Panów. Bośnia i jej mieszkańcy wydawała nam się mieć dużo wspólnego z Polską. Podobna mentalność i doświadczenie niełaskawej historii sprawiły, że z jednej filiżanki kawy zrobiło się pięć.
Słońce wzbiło się na błękitne niebo już bardzo wysoko i chociaż rozmawiało się miło, wiedzieliśmy, że czas ruszać. Zebraliśmy nasze tobołki, zapakowaliśmy je z dużo większą wprawą na nasze maszyny, pożegnaliśmy się z uroczymi rozmówcami i ruszyliśmy.

Ponieważ Tedzia cały czas sugerowała, że nie najlepiej się czuje. Postanowiliśmy odwiedzić serwis motocyklowy w Splicie. Jako że temperatura dobijała, zadecydowałam, że przejadę się bez kurtki. To był mój błąd, tym bardziej, że sierotka zapomniała posmarować się filtrem.
Recepcjonista serwisu usłyszawszy o naszym problemie, uniósł nieśmiało kącik ust w lekkim, szyderczym uśmiechu i rzucił przez zęby - „dwa tygodnie”. Spuściliśmy więc głowy i wyruszyliśmy dalej, mając nadzieję na odnalezienie mechanika w Dubrowniku.

Przyznam, że nie mogłam doczekać się tej trasy. Pamiętałam z zeszłego roku, że widoki przyspieszają bicie serca i nie ważne ile obejrzało się zdjęć, żadna fotka nie odda wspaniałości tej drogi. Nić serpentyny na zboczu górskiego urwiska wzdłuż turkusowego morza otulającego skały, w oddali szaro zielone wzniesienia, wyrastające wysoko w krystalicznie czyste powietrze, wyskakiwały zza horyzontu jeden za drugim. Najbardziej urokliwe jednak są malutkie domki wetknięte w stopy tego przyrodniczego majestatu, a przy nich spokojnie kołyszące się białe łódki, mogłoby się wydawać, że leżą tak na niewidzialnym hamaku nad oszałamiająco czystą wodą i oddają się kontemplacji.

Czekaliśmy również na plantację tajemniczo wyglądających roślin. W środku doliny między górskimi szczytami, objawiła się nam soczysta zieleń poprzedzielana systemem kanałów do nawadniania. Czyżby jakiś zmutowany ryż? Uśmiechnęliśmy się do siebie zatrzymując się na szczycie kolejnego pagórka, aby odrobinę odpocząć. Widok tak jak poprzedniego lata zrobił na nas wrażenie. Korzystając z uprzejmości Pana Chorwata, który sprzedawał domowe wyroby, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, i tu znów od małej, prostej rzeczy – zdjęcia, zaczęliśmy ciekawą rozmowę. Chociaż Pan nie mówił w żadnym obcym języku, świetnie porozumiewaliśmy się na migi. Okazało się, że tajemnicze rośliny to plantacja kiwi i mandarynek. Pomimo, że zakupiliśmy tylko kiść pięknych winogron, by napełnić nasze puste żołądki, gospodarz stoiska poczęstował nas wszystkim co tylko miał do spróbowania i było pyszne. Czuło się, że to domowe specjały z babcinej, chorwackiej, wypracowanej latami kuchni. Przyjemnie. Poczułam ogarniające lenistwo.
Nie, nie teraz, będzie jeszcze czas na leniuchowanie, teraz trzeba jechać. Ruszyliśmy więc dalej.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz