Łączna liczba wyświetleń

piątek, 8 stycznia 2016

Mlini i Cavtat.














 Jechaliśmy więc spokojnie, gdyż dystans do pokonania nie był zbyt duży. Staraliśmy się czerpać z tej podróży maksimum przyjemności, choć czułam, że mój mąż denerwuje się na niezawodną jak do tej pory TDMkę. Nie zważając jednak na niedogodności pruł dalej wytyczając mi ścieżkę. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie również, jak wiele spoczywało na jego barkach podczas dwóch poprzednich wyjazdów, kiedy to siedziałam za nim i nieświadoma ciężaru jaki na siebie przyjął, gapiłam się na widok

Do Dubrownika dojeżdżaliśmy, gdy słońce chowało się wśród obłoczków za horyzontem. Panorama tego miasta nocą była po prostu obłędna. Zatrzymaliśmy się na chwilkę na przystanku autobusowym, by móc uchwycić ten moment w pamięci. Liczne światła miasta podkreślały jego ogrom i niezaprzeczalne piękno. Rafał, mój kolega z pracy, często powtarzał mi, żebyśmy zwiedzili Dubrownik, bo jest to jedno z najpiękniejszych miast na świecie, nie mylił się. Tak jak rok wcześniej i teraz miasto z wielkimi, białymi murami wyrastającymi z morza zmusiło nas, by po raz kolejny zachwycić się jego bogactwem. Tuż obok panowie w półciężarówce poprawiali bagaże upakowane wewnątrz auta. Zerkali na nas lekko zainteresowani, ale do konfrontacji i rozmowy nie doszło.

Łukasz wpisał w nawigację, czy w okolicy jest dostępny kemping. Lekko zmęczeni całodniowym żarem lejącym się z nieba, dobiliśmy do wdzięcznego miejsca, Mlini. W niedalekiej odległości było miasteczko, które chcieliśmy zwiedzić, w związku z tym zdecydowaliśmy zostać tam 2-3 dni. Rozbiliśmy więc zwinnie nasz namiot, wzięliśmy gorącą kąpiel i postanowiliśmy zjeść coś pysznego. Zapragnęliśmy kawałka mięsa lub smacznej ryby, których tu przecież w bród, a przyrządzone przez miejscowych kucharzy smakują wybornie. Po drugiej stronie ulicy, jakieś 200 metrów na prawo, odnaleźliśmy nasz mały raj. Najedzeni pysznościami, napojeni lokalnymi trunkami korzystaliśmy z chwili prywatnej ciszy. Każde z nas na jakiś czas oddało się dziwnej, acz przyjemnej melancholii. Nic nie mówiąc , wtuleni w siebie, siedząc na tarasie utkanym z kiści winogron, patrzyliśmy na panoramę Cavtat, majaczącą gdzieś w oddali.

Niezwykle entuzjastycznie przywitaliśmy nowy dzień. Poczucie, że dziś nie trzeba uwijać się przed słońcem i pakować tych wszystkich rupieci na motocykle było błogie. Po wyjściu z namiotu dostrzegliśmy, że nasz wigwam stoi pod sporym drzewkiem figowym, a w około również granaty i pomarańcze. Dziwniejszy był fakt, iż za nami tkwiła smutna, opuszczona i zaniedbana kapliczka. „Co my, na cmentarzu spaliśmy?!”przyszło mi na myśl. Niestety do dziś nie znam historii tego miejsca, ale myślę, że przyjdzie czas, kiedy ją odkryję i się zdziwię.

Łukasz „upolował” strawę w pobliskim sklepiku. I zajadając się jajecznicą na maśle ze świeżymi pomidorami, studiowaliśmy przewodniki i mapy. Ciekawi Czarnogóry i Albanii, zastanawialiśmy się co nas tam czeka, jakie panują krajobrazy, jacy są ludzie i jakie przygody jeszcze przed nami. Tuż obok przysiadł się leniwy kot, cwanie czekający, aż skapnie mu coś z naszego karimatowego, niezwykle niskiego stołu. Cieszyłam się z jego towarzystwa, gdyż niewątpliwie tęskniłam za swoimi kocurkami, które musiały zostać w domu. 
Mieliśmy też okazję porozmawiać w naszym ojczystym języku, sporo Polaków obrało sobie nasz kemping jako miejsce docelowego wakacyjnego relaksu. Zadziwiające, że odrobina słońca wystarczy, żeby ze smutnych, szarych Polaków wyszła chęć do życia, radość i życzliwość. Było naprawdę serdecznie.

Po obfitych kąpielach, podziwianiu kolorowych rybek zwinnie kryjących się przed ciekawskimi oczami turystów i opalaniu, zapragnęliśmy w końcu pozwiedzać. Wszak nie samą jazdą i kąpielami człowiek żyje! Wieczorem zapakowaliśmy się do miejscowego MPK i w drogę.
Cavtat to maleńka miniaturka Dubrownika z ślicznym barokowym kościółkiem, w którym przyklęknęliśmy na chwilę, prosić o powodzenie naszej podróży. Tajemnicze, białe, kamienne, ośmiokątne mauzoleum rodziny Racic troszkę nas zadumało, a Pałac Rektorów zachwycił renesansowym stylem. W niewielkim porcie, skąd odpływają promy do Dubrownika, cumowało wiele luksusowych jachtów z pełną załogą i przepychem wartym grzechu niejednego nadzianego śmiertelnika.
Poczułam ochotę na coś słodkiego, a Ziółek chciał zwyczajnie napić się dobrze schłodzonego piwa. Zasiedliśmy w knajpce nad brzegiem morza i spełniliśmy swoje zachcianki. Gruszka w winie Dingac zaspokoiła moje pragnienie słodyczy, polecam ją każdemu, kto ceni sobie owoce w nieco innej wersji, równie pysznej choć może nieco mniej odżywczej. Cudownie przygrywający nam tego wieczoru pianista , sprawił, że ożyły wszystkie możliwe, znane hity o miłości i choć ckliwe i za większością nie przepadam, to brzmiały wyjątkowo pięknie i na naszych ustach pojawiły się nawet słowa tych pieśni, nieśmiało i cichutko brzmiące pod nosem.

Dzień upłynął bardzo szybko i przyjemnie, ale coś pod skórą nie dawało spokoju. Niecierpliwość wymieszana z niepokojem i ekscytacją. Dobrze znana Chorwacja już nam się znudziła i opatrzyła, czekało nas nieznane, nowe i niewiadome. Biała karta, którą mieliśmy wypełnić zupełnie innymi przeżyciami. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, ile fascynujących historii zafunduje nam los tego lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz