Łączna liczba wyświetleń

piątek, 15 stycznia 2016

Odrobina Polski w Albanii.

  



W nocy częste były przerwy w dostawie energii elektrycznej, nie miałam pojęcia, że Albania czerpie prąd głównie z elektrowni wodnych. Rano obudził nas piejący za oknem, wyliniały kogut. Darł się skubaniec niczym oszalały, więc musieliśmy w końcu podnieść tyłki z bardzo wygodnego  łóżka. Dumaliśmy co robić, dotarło do nas, że dalsza jazda po Albanii może być niebezpieczna, zwłaszcza jeśli udamy nie w mniej zamieszkałe regiony. Gdyby coś znów wysiadło, bylibyśmy nieźle uziemieni. Przemknęło nam przez myśl, że trzeba wracać, ale z drugiej strony, mamy jeszcze dwa tygodnie na nasze wojaże. Wtem wpadł mi do głowy pomysł, przecież i tak jedziemy do Grecji na Zakynthos, a tam prawie wszyscy jeżdżą na turystykach takich jak TDMa. Przetoczymy się najkrótszą drogą przez Albanię, naprawimy Yamahę, zwiedzimy Grecję, a w drodze powrotnej nadrobimy zaległości! Genialne w swej prostocie.

Z niezaprzeczalnie cwanym planem, po  pysznej jajecznicy i porządnie wykręcającej twarz kawie, udaliśmy się na południe. Muszę przyznać, że prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu w tym pięknym kraju z pewnością jest chrztem bojowym jeśli chodzi o spostrzegawczość, szybkość i manewry. Zdecydowanie rządzi tu prawo większego, a nie jakieś tam przepisy ruchu drogowego. Znaki?! No gdzieś tam stoi kilka, nawet ładnych, zupełnie nowych, ale kto by się znakami przejmował, jadę to jadę po co drążyć?! Dwupasmowa droga jednokierunkowa i spotykasz jadącego pod prąd, wprost na Ciebie rowerzystę z górą niebieskiego plastyku na plecach, jakąś panią na wózku inwalidzkim oraz matki z dziećmi w wózkach (w sumie tez pojazdy). Każdy robi co chce. Niejedna kropla spadła mi z czoła z umęczenia, gdy przejeżdżaliśmy przez centra miast.

Północna część tego kraju nie zrobiła na nas dobrego wrażenia, wszechobecna bieda i brud, za to ludzie uśmiechnięci i pomimo że widać, jak los ich nie oszczędzał, machali do nas, gdy tylko spostrzegli dwa rozpędzone motocykle gnające przez ich kraj. Starsi panowie bez zębów, panie w poszarpanych ciuchach i umorusane buzie dzieciaków. Twarzy tych ostatnich nigdy nie zapomnę, najbardziej chłopaka, który przed chwilą szukał czegoś starannie w śmietniku. Biegł w naszym kierunku i wywijał każdą kończyną, skakał i wołał. Za nim puściła się w pogoń cała reszta osiedlowej szajki łobuziaków. Roześmiane pysie pojęły, że nas nie dogonią, więc zatrzymali się na skraju kostropatego chodnika odprowadzając nas skrzącymi się oczyma.

Szkoda mi było, że tak będziemy omijać wszystko po drodze, tym bardziej, że widziałam w krajobrazach i tych ludziach naszą ojczyznę. Albańczycy kombinują jak się da, by móc żyć godnie, mają wiele talentów i samozaparcia. Szybko utworzyli pokaźne zaplecze turystyczne i próbują rozwijać dalej siebie samych, swoją gospodarkę i tym samym kraj. Pomijając aspekty wielokulturowe, czułam się jakbym przeniosła się w czasie do lat PRL-u. Nie zgadzały się jedynie meczety, palmy, język i temperatury.

Ponieważ upał dawał się we znaki, zatrzymaliśmy się w knajpce na zimniuteńką colę, przy okazji wyciągnęliśmy trochę leków z bankomatu i próbowaliśmy wymienić chorwackie kuny, niestety bez skutku. Schronieni pod parasolem popijaliśmy napitek, a jakiś pan chodząc od drzwi do drzwi najróżniejszych lokali sprzedawał … kury. Opierzone, czarne, chyba nawet jeszcze żywe(?!). Zastanawialiśmy się czy podejdzie do nas i jeśli tak, to co mu odpowiemy? „Mhhh... dwie kury na wynos, proszę.” ;)
Jakiś chłopak zainteresował się nami i naszymi maszynami. Podszedł i zapytał jak nam się podoba w jego kraju i czy może nam jakoś pomóc. W pierwszym odruchu spytaliśmy o dobrego mechanika, niestety nie znał żadnego. Życzył nam wszystkiego co najlepsze  i przestrzegł przed fachowcami, którzy będą oczekiwać zapłaty w euro.

Dojeżdżając do okręgu Kavaja, a potem na docelowy kemping widzieliśmy wiele scenek z poprzedniej, mogłoby się wydawać, epoki. Panie młócące zboże cepami na środku asfaltowej szosy, ogromnie niezadowolone z naszej obecności na owej drodze, konie zaprzęgnięte do pługa lub wozu, tu kozy, tam krowy istne polskie sioło. Przemykające mercedesy i dziwny język przypominały nam, że jesteśmy na południu, daleko od domu. 

Popołudniem dojechaliśmy na nocleg niedaleko wioski Bogo. Zupełnie niepozorne miejsce okazało się turystyczną mekką, niestety ceny również były mocno zawyżone. Nie zraziło nas to jednak, gdyż i tak było taniej niż w innych miejscach, które do tej pory odwiedzaliśmy. Sympatyczna pani w średnim wieku, o wyjątkowej urodzie i śniadej karnacji, wskazała nam miejsce, gdzie moglibyśmy rozbić namiot. Cieszyliśmy się, że tuż obok stał spory, drewniany stół z ławkami. W końcu kemping, na którym można przyrządzić jedzenie i zjeść w ludzkiej pozycji. Po jego drugiej stronie, znajdował się już jeden wigwam, po rejestracji samochodu rozpoznaliśmy, że jego mieszkańcy to Holendrzy, nie byli jednak wtedy obecni.  
Przeszliśmy się po okolicy, odkryliśmy, że na wzniesieniu jest piękna drewniana chata, a w niej restauracja. Zamówiliśmy albański specjał, czekając na zamówienie mąż skorzystał z elektryczności i podłączył telefon do ładowania. Wtuleni w siebie podziwialiśmy zjawiskową panoramę. Bakłażan z warzywami smakował kapitalnie, a chłodne piwo ostudziło nasze ciała po kolejnym gorącym dniu. Szkoda, że Łukasz chcąc uchwycić piękno chwili na fotografii, upuścił telefon. Czarny ekran. No fantastycznie.

Wróciliśmy do namiotu, nasi sąsiedzi także. Przywitaliśmy ich radośnie, ale oni nie okazali nam zbytniej sympatii. Trudno. Zeszliśmy w dół skarpy obejrzeć z bliska śliczną, samodzielnie wykonaną przez właścicieli wysepkę, by podziwiać zachód słońca. Kilka młodych małżeństw w strojach ślubnych, miało właśnie sesje zdjęciowe i wyginając się w różne strony, całowali się namiętnie.  Ziółek natomiast był poddenerwowany, niezawodna Tedzia cierpiała bliżej nieokreślone katusze, telefon nie chciał nawet pisnąć przy starcie. Widziałam, że powoli przestaje czerpać radość z wyjazdu, ale podnosiła mnie na duchu myśl, że w Grecji wszystko wróci do normy i jeszcze porządnie zaszalejemy. Z powrotem skierowaliśmy się no naszego tipi i para holendrów zaczęła z nami kłótnię. „My już nie możemy korzystać ze stołu, bo wy tu jesteście, za blisko się rozbiliście, a w ogóle to chodźcie dookoła, bo przechodzicie przez nasze miejsce!” Zszokowani ich zachowaniem, po krótkiej chwili nerwówki, powiedzieliśmy kulturalnie co myślimy i przenieśliśmy wszystkie tobołki na drugą stronę skarpy. Od jakichś 15 lat tułamy się po kempingach i nikt nigdy nie zrobił nam awantury, tym bardziej byliśmy zdziwieni, że to zawsze uprzejmi Holendrzy tak nas potraktowali. Nie wiedziałam, że kawałek ziemi, na którym stoi czyjś namiot jest wykupiony na własność przez cały pobyt,  i że nie wolno nikomu po nim stąpać w promieniu kilkunastu metrów. Widocznie mało wiem o życiu.

Przenosząc dobytek usłyszeliśmy polski język. Czworo młodych ludzi z Krakowa, przyjechało spontanicznie na wakacje do Albanii, poprosiliśmy więc o „przytulenie” się do nich. Na szczęście przyjęli nas z otwartymi ramionami, ba nawet zaoferowali, że mogą nam zrobić zakupy, ponieważ udają się do miasteczka. Kiedy wrócili, zapadła noc, a gdzieś za horyzontem kwiliła burza, powędrowaliśmy więc na wyspę, by podziwiać rozdzierające niebo błyskawice. Pomimo młodego wieku (około 20 lat), dzieciaki wydawały się mieć sporo oleju w głowie. Ich bardzo dojrzałe podejście do życia, związków, odpowiedzialności i pasji, bardzo nam zaimponowało. Bardzo długo  wymienialiśmy swoje poglądy i toczyliśmy dyskusje. Burza zatoczyła łuk na widnokręgu, ale nas nie dosięgła. Za to my, po przedłużającej się pogawędce, zalegliśmy w namiocie, jak dwa zdechlaki.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz