Łączna liczba wyświetleń

sobota, 9 stycznia 2016

Kręty szlak do Boki Kotorskiej.







Następnego dnia dokonaliśmy standardowej analizy naszych pojazdów. Uzupełniliśmy olej silnikowy, przesmarowaliśmy łańcuchy, sprawdziliśmy poziomy płynów hamulcowych, zapakowaliśmy się na naszych metalowych towarzyszy i ruszyliśmy. Tuż za ogrodzeniem oddzielającym kemping od drogi przemknęła znajoma półciężarówka, której pasażerowie rozpoznali siedzących dwa dni wcześniej motocyklistów na ławeczce przystanku autobusowego, podziwiających panoramę Dubrownika. Panowie radośnie trąbili i machali do nas z rozdziawionymi od uśmiechów buziami. Odwzajemniliśmy pozdrowienia i ruszyliśmy w stronę nieodkrytej przez nas jeszcze Czarnogóry. Oj, niby człowiek się męczy upałem, ilością bagażu i ciągłym rozstawianiem namiotu, ale satysfakcja z jazdy jest w stanie wynagrodzić wszelkie możliwe niedogodności. Krajobrazy, czyste powietrze wciągane wprost do płuc, zapachy ogrodów, lasów, morskiej wody. Wszystko to tak uspokajająco działa na człowieka, czujesz, że jesteś prawdziwie wolny, nie myślisz o zmartwieniach i problemach po prostu jedziesz i podziwiasz różnorodność natury, a przy tym i bez obawy o słuch współtowarzyszy można śpiewać nawet „I will always love you”, bo i tak nikt nie słyszy. :)

Granica Chorwacji i Czarnogóry oprócz rewelacyjnych widoków pełnych przepastnych pól przeplatanych pojedynczymi iglastymi drzewami, przywitała nas też gigantycznym korkiem. Linia stojących w upale pojazdów ciągnęła się daleko przed nami, a GPS wskazywał, że przejście graniczne znajduję się jeszcze dobrych kilka kilometrów stąd. Małżonek rzucił do mnie tylko szybkie „Za mną!” i ruszył środkiem jezdni, omijając zwinnie wszystkich smętnie wyglądających przez okna samochodów turystów. Niektórzy byli wyraźnie poirytowani naszym przemknięciem, my jednak mając na sobie kostiumy motocyklowe i rozgrzane maszyny, nie mieliśmy ochoty na kiszenie swych ciał w pełnym słońcu. Przy samej linii granicznej nie było jednak problemu, by ktoś wpuścił nas do kolejki. Podziękowaliśmy wysoko uniesionymi lewymi rękami i skinieniem głowy. W zamian otrzymaliśmy również piękne uśmiechy młodych ludzi.

Żałowaliśmy, że nie włączyliśmy kamery, żeby nagrać te krajobrazy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie było widać morza, a i skały jakby pochowały się nie wiadomo gdzie. Zostały tylko zielone pagórki otulające drogę na południe.
Dzisiejszym celem była Boka Kotorska, widzieliśmy wcześniej kilka filmów dokumentalnych o tym miejscu, zacnie opisywane w przewodnikach, nie mogło nie znaleźć się na naszej długiej liście miejsc wartych odwiedzenia. Kiedy tylko z powrotem ujrzeliśmy morze, w zasadzie zatrzymywaliśmy się co chwila, gdyż każdy następny zakręt przynosił coraz to bardziej widowiskowy obraz.
Na jednym z nich przy próbie zaparkowania, próbowałam odbić się od wielkiej wyrwy w poboczu. Motocykl mnie przeważył i po raz drugi zaliczyłam glebę. Lekko zdekoncentrowana podniosłam niemrawo leżącego Trampka z pomocą Łukasza i kontynuowałam podziw nad scenerią. Kilka fotek i znów w trasę.

Decyzja o objechaniu całej Zatoki Kotorskiej zapadła w mgnieniu oka, gdzieżby tam płynąć promem, jeśli można jechać i podziwiać, a było co. Nasz szlak przebiegał w większości nad samą wodą, co w połączeniu z szerokością szosy i licznymi zakrętami znów wymusił na mnie niebywałe skupienie. Pomimo, iż powoli zapadał chłodzący ciała zmierzch, mnie było coraz cieplej. Do wąskich dróżek dołączyli oczywiście przechadzający się wczasowicze , samochody i autokary. Kilka razy o mały włos nie wpadłabym do zatoki razem z wszystkimi ruchomościami gapiąc się nie tam gdzie powinnam. Czas znaleźć jakiś nocleg, nie dam rady jechać dalej.
Ostatkiem sił wjechaliśmy na autocamp Mimoza, gdzie otwarcie i pogodnie przywitał nas ... Antonio Banderas???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz