Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 5 stycznia 2016

Upał kontra Ivan.


Niespokojnie wyjechaliśmy na kręte uliczki mieściny, Pan Słoweniec ułaskawił jednego z posiadaczy warsztatu i stwierdził, żebyśmy do niego zajrzeli. Tak też zrobiliśmy, po chwili błądzenia po osiedlu dotarliśmy do ukrytego wśród krzaków za główną ulicą garażu. Właściciel mówił ewentualnie tylko po niemiecku, jego córka słabym angielskim, a żona wcale, nie przeszkadzało im to jednak nas uraczyć bosko mocną kawą i pogadać na migi. Niestety po oględzinach Tedzi nie byli w stanie nam pomóc, nie mieli części, a czekanie na nie zajęłoby tydzień. Dopiliśmy więc kawę i spokojnie ruszyliśmy główną trasą do Splitu.

Temperatura była okrutna, co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać, żeby uzupełnić płyny i skryć się w cieniu. Zbawienne okazywały się sklepy i stacje z klimatyzacją, chwila wytchnienia i zimny jogurt. Ale absolutnie nic nie było w stanie pomniejszyć naszych zachwytów nad widokami, bo każdy kto jechał tą trasą choć raz wie jak tam pięknie. Lazurowe morze delikatnie falujące, ale z trzaskiem bijące o liczne skały, krzycząc,że i tak w końcu wygra z nimi bitwę. Na nim miliony motorówek, jachtów i kolorowych masek do snorkellingu nieśmiało wystających sponad tafli tego bezkresu. Jaskrawy błękit nieba, którym zawładnęły ptaki, gdzieniegdzie poupychane białe obłoczki oraz lotnie, latawce. I zieleń soczysta, aż rażąca w oczy, chociaż nieco zmęczona nieubłaganym słońcem.
Koła naszych dzielnych rumaków kręciły się powoli, a my razem z nimi oddaliśmy się wolności , tak bardzo, że aż pierwszy przymusowy postój upałowy zmusił nas i do myślenia i do jedzenia.

Zanim doszłam do siebie minęły chyba dwie godziny, a może i dłużej. Ledwo dojechawszy do stacji benzynowej padłam w cieniu drzewa na mrówkach, które szybko zmusiły mnie żeby targnąć swój zad w inne miejsce. Podczas tego jakże urodziwego leżakowania na stacji benzynowej, minęlo nas kilkanaście osób. Część pytała co my tu robimy, część spoglądała tylko znacząco, że dama leży na glebie. W nosie to miałam i przyznam, że nawet pozytywne relacje nie były w stanie podnieść mnie z trawy. Łukasz porozmawiał dłuższą chwilę z polakami, którzy wynajęli skutery i postanowili pojeździć po okolicy. Moja maligna zaczęła odpuszczać i nawet zmieniłam pozycję z horyzontalnej na siedzącą. 
Ucieszyliśmy się na widok motocyklisty, który zjeżdża tuż obok nas , aby zatankować i też odrobinę odpocząć. Pan okazał się być kanadyjskim rolnikiem, który przez trzy miesiące podróżował po Europie. Nie udało nam się zachęcić go do zwiedzenia Polski, ale kto wie , może jednak pojechał? Miał zobaczyć czeską Pragę to i może do nas zawitał. Mijaliśmy go jeszcze później, ale tylko przejazdem po trasie. Nic nie poprawia samopoczucia bardziej niż podszkolenie języka obcego z native speakerem, dodało nam to mocy i pożegnawszy się z Panem Kanadyjczy
kiem ruszyliśmy dalej. Ponieważ nieoczekiwane omdlenie nieco pokrzyżowało nam plany, postanowiliśmy, że zanocujemy w samym Splicie. I warsztat był blisko i kemping niedaleko.

Trafiliśmy na straszny przemiał turystyczny, ludzi multum, nie było nawet źdźbła trawy, położenie samego kempingu i widoki owszem cudne, ale klimat okropny. Przysługiwały nam, uwaga, 3 prysznice dziennie kodowane na specjalny chip, który otrzymywało się po zameldowaniu. Owszem warunki czyste, nawet stylowe, i knajpa blisko i sklep tuż obok, ale to nie dla nas. Wcisnęliśmy nasz dobytek w małą lukę między dwa namioty. Po lewej rozbijała się jakaś zmęczona para, po prawej młodzi panowie z Holandii raczyli się lokalnym piwem w dużych ilościach, co było widać po znaczącej liczbie butelek ułożonych niechlujnie pod ścianką namiotu. Gdzieś niedaleko jakaś rodzina z małymi dziećmi nie potrafiła w żaden sposób uspokoić swych pociech. Zerknęliśmy na siebie z Ziółkiem i już wiedzieliśmy, że: 1) tej nocy nie obejdzie się bez stoperów, 2) rano szybko uciekamy gdzie pieprz rośnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz