Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 10 stycznia 2016

U Antonia i w Kotorze.





















Po głębszej weryfikacji okazało się, że to nie znany aktor, aczkolwiek wstępnie ochrzciliśmy naszego gospodarza Antonio. Facet był tak gościnny, że oniemieliśmy. Jak dwa ostatnie pacany nie pobraliśmy żadnych pieniędzy z bankomatu. Zostało nam kilka euro w bardzo drobnych nominałach, nie przeszkadzało to naszemu Banderasowi: „Jedzcie, pijcie, zapłacicie jutro. Bankomat jest daleko, jesteście zmęczeni, jutro.” Zadziwieni tak lekkim podejściem do zapłaty, ale zmordowani do granic, zasiedliśmy w niewielkiej knajpce na powietrzu. Ryba z warzywami, którą zafundował nam kucharz była chyba najsmaczniejszą w naszym życiu. Nie wiem czy to magia chwili czy głód sprawiły, że tak nam zasmakowało to wyśmienite danie.
Miejsca w Mimozie nie było wiele, aby rozstawić nasz niewielki namiot, ale wcisnęliśmy się między ścieżkę i dwa dość duże serbskie „obozy”. Po wieczornej toalecie zapadliśmy w nadzwyczaj błogi sen.

Pejzaż, który powitał nas rano był olśniewający. W pewnej mierze nasze polskie Morskie Oko, a jednak gorąco, słonecznie, a zamiast jeziora morze. Otworzywszy drzwiczki namiotu, popędziliśmy jak szaleni nad wodę. Cóż za panorama! Z każdej strony niewielka góra, u której stóp widać małe wioseczki z chwiejącymi się w ich portach łódkami, na wodzie i w powietrzu mnogość atrakcji: latawce, paralotnie, jachty, pontony, kajaki ...ileż tam tego było. Na samym środku widać maleńką wysepkę, a na niej piękny kościół. Całość widoku dopełniały ptaki stadnie przelatujące nad sielankowym krajobrazem.
Mój barista zaparzył kawę i dalszą część poranka spędziliśmy z zachwytem wymalowanym na naszych twarzach. Po krótkiej wymianie spojrzeń wiedzieliśmy, że zatrzymamy się tu na odrobinę dłużej niż planowaliśmy.

Dzień upłynął nam na skakaniu na bombę do potwornie słonej wody, lenistwie, jedzeniu i szukaniu kolorowych rybek, co było dość trudne , bo zasolenie wody nie pozwalało mi zanurkować głębiej, no cóż kiepski ze mnie pływak. Ciekawe było również, że w jednym miejscu temperatura wody wręcz ogrzewała nasze nogi, a wystarczyło postawić pół kroczka obok i stopy wręcz zamarzały. Podejrzewam, że to zasługa zatoki, ale geograficznie i fizycznie też u mnie nie najlepiej. 

Podczas gdy spłukiwałam z siebie morskie odmęty w prowizorycznie skleconej kabinie prysznicowej, stojącej na powietrzu, spostrzegłam oko wlepione w moje ciało. Jakiś dzieciak mnie podglądał...gówniarz jeden. Krzyknęłam złowrogo w pierwszym odruchu „Hey!!!! What are you doing?!”, ale gnojka już nie było. Nie wiem kto wyszedł z tej sytuacji bardziej zawstydzony. Chyba jednak ja, spaliłam takiego buraka, że nawet moje plecy po przejażdżce bez kurtki motocyklowej były mniej czerwone. 

Nasi serbscy sąsiedzi nie omieszkali przeprowadzić z nami konwersacji, a zwłaszcza najstarszy z całego towarzystwa Pan Profesor. Ależ był zachwycony naszym „wyczynem”, sam również jeździł dawno temu na motorze, ale obowiązki i rodzina sprawiły , że porzucił swą pasję na rzecz ważniejszych spraw. Widziałam, że stęsknił się za motocyklami, bo z łezką w oku przyglądał się naszym maszynom. Za męskimi rozmowami, zdaje się również. Przebywał tam już chyba drugi tydzień z głównie damską częścią rodziny. Gadał i gadał, opowiadał i wspominał całe swoje życie, ale za to w zgrabny i absorbujący sposób. Myślę, że i Łukaszowi pogawędka z nim sprawiła radość, w końcu facet to facet, zupełnie inna dyskusja.

Czas u Antonia wspominamy chyba najlepiej z całej podróży, rodzinna i gościnna atmosfera rozpuściła nasze serca do granic. A i obecni tam turyści nie pozostawali obojętni na radosne uśmiechy i przyjazne konwersacje.
Dwójka młodych, francuskich backpackersów dość nieporadnie próbowała wyjaśnić, że proszą nas o pożyczenie biwakowej kuchenki, gdyż ich została uszkodzona przez niepokorną falę podczas śniadania. Mój mąż-bohater niewiele myśląc zapytał - „ A pokażecie mi tę Waszą kuchenkę?.” Łukasz zbadał sprawę i kilkoma wprawnymi ruchami oraz za pomocą kawałka papierka naprawił zacięty zawór i wyrównał pokrzywione od uderzenia o skały palniki. Para była w szoku, że dało się wskrzesić wysłużoną rzecz. Tak oto Ziółek stał się nie tylko moim osobistym herosem. Polak niejedno potrafi!

Do kempingu Mimoza przyjeżdżało wiele osób, między innymi grupa szalonych, rumuńskich hippisów w trzech niezwykle perfekcyjnie odrestaurowanych Volkswagenach. Zawiedzeni, że nie ma już dla nich miejsca, przysiedli na chwilkę w knajpce i wypili z Antoniem po kawie. Ja natomiast miałam chwilę, aby podziwiać ich ogórkowe auta. Tez chciałabym mieć takiego pięknego T1 , może kiedyś.

Upał zelżał, a my postanowiliśmy zwiedzić Kotor korzystając z lokalnego transportu. Ach co to była za podróż! Polecam każdemu kto lubi tego rodzaju zastrzyk adrenaliny. :) Ogromne autobusy na wąskich uliczkach wymijały inne auta dosłownie na milimetry. Pan kierowca rozmawiał przy tym przez telefon, sprzedawał bilety i prowadził, zagadywał również wsiadających pasażerów,a wszystko to wykonywał oczywiście jednocześnie. Pozazdrościłam młodemu kierowcy kunsztu jazdy w tych warunkach. Choć dla niego to zapewne chleb powszedni, zadziwił nie tylko mnie, ale i Łukasza. Na jednej z mijanek wyraźnie widziałam, że nasz bus manewruje oponami już na samym skraju betonowej szosy, a nie tkwiła tam żadna z możliwych barierek ochronnych.
Zastanawialiśmy się gdzie są przystanki autobusowe, ale w sumie gdzie one miałyby się znajdować? Ilość miejsca między zabudowaniami, a brzegiem morza, graniczy z absurdem. Wychodziło się więc na ulice, czekało, aż podjedzie jakiś środek komunikacji i machało ręką. Podobnie działo się, gdy chciałeś wysiąść. Wystarczył donośny krzyk i już kierowca zatrzymywał cała machinerię. Interesujące były też bilety, mały staroświecki stempelek z datą na malutkim skrawku papieru, którego nie sposób nie zawieruszyć. Podjęliśmy też próbę odszyfrowania kodu, widniejącego na naszej jednorazowej migawce. Nie udało się.

Kotor, niewątpliwie fascynujące średniowieczne miasto, olśniło nas swoimi zabytkami. Najbardziej zachwycająco wyglądał kościół świętego Jana, położony na samotnym wzgórzu na wysokości 260 metrów nad poziomem morza. W świetle wieczornych świateł wystawał wytwornie zapraszając do odwiedzin.
Romańska katedra świętego Tryfona, patrona miasta, przywitała nas zaraz po wejściu na starówkę.
Pałace, cerkwie, katedry, kolegiata i inne budynki stłoczone na stosunkowo niewielkiej starówce, zaskoczyły nas architektonicznie. Tu zabytek romański, tam gotycki, a jeszcze dalej renesansowy i barokowy. Nic dziwnego, że miasto wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Kręte, urokliwe uliczki miasta zapraszały co chwilę na pachnącą strawę. Piękne, kolorowe stragany i sklepiki kusiły, by zakupić jakąś made in China pamiątkę, bądź lokalne, w kontraście do chińskich souvenirów, pięknie wykonane drobiazgi. Oczywiście odpowiednio droższe.
Całość dopełnił widok przemykających kotów w zatrważająco wielkiej ilości. Ziółek co chwila odciągał mnie od głaskania kolejnych czworonogów, sugerując, że na pewno są chore, a nie chce spędzić ze mną dalszej części wyprawy w jakimś szpitalu, lecząc odzwierzęcą chorobę. Rzeczywiście większość tych zwierzaków wyglądała bardzo marnie, ale nie przeszkadzało mi to, przecież to tak dostojne stworzenia, że nie sposób się przy nich nie zatrzymać, przycupnąć, napoić i podkarmić. Nawet jeśli nie są w najlepszej formie.
Pobłądziliśmy jeszcze po starym mieście, zauroczeni jego czarem, po czym zasiedliśmy w jednej z knajpek, aby napić się czegoś ożywczego i skorzystać z mknącego niczym halny wiatr internetu. :P
Ech …się człowiek do cywilizacji przyzwyczaił.

Na kemping wróciliśmy bardzo późną porą z postanowieniem, że następnego dnia poskaczemy jeszcze trochę na bombę, a potem czas ruszać w nieznane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz