Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Czekając na ratunek.








Zrezygnowani, zaczęliśmy obmyślać czego się pozbyć, by jednak wrócić Trampkiem. Gdy zadzwonił telefon, rzuciliśmy się na niego jak szaleni. To Bartuś – jedzie po nas! Na szczęście była sobota więc nie musiał brać urlopu w pracy, zastanawialiśmy się tylko czy da radę przejechać przez granicę serbsko węgierską na dowód osobisty, nie byliśmy pewni czy będzie potrzebny paszport, którego Wąski nie posiadał.

Nieopodal garażu była dość duża łąka, więc mieliśmy gdzie rozstawić namiot, w warsztacie dostęp do bieżącej wody, a gdy wyszliśmy zza rogu, przy autostradzie znajdowała się też restauracja i stacja benzynowa ze sklepem. Nie będzie tak źle, GPS pokazywał, że od domu dzielą nas równo 1222 kilometry, czyli jakieś 12 godzin spokojnej, ciągłej jazdy. Nam pozostało czekanie.

Wierzcie mi, że czas spędzony w niewielkim serwisie pośrodku niczego, dłużył się w nieskończoność. Próbowaliśmy zapełnić go wszelkimi, dostępnymi nam formami rozrywki, zakupione w Grecji karty, uprzyjemniły go nam odrobinę. Jednak po emocjonującej rozgrywce makao, w palec serdeczny ukąsiła mnie osa. Ten spuchł jak bela, koniec grania. Zeszliśmy na łąkę rozstawić nasze tipi, a później udaliśmy się do restauracji. Była brudna i duszna, ale zapas stoperanu jeszcze spory, a mnie po porannym rozstroju żołądka, chciało się zjeść coś gorącego. Zamówiliśmy zupę z kurczaka, chyba nie pogorszy sprawy. Oczekując na pomoc, przejrzeliśmy zdaje się cały internet. Pan Kelner, (który nigdy nie spał, bo za każdym razem, gdy się tam udaliśmy, stał dzielnie na stanowisku, ocierając pot z czoła materiałową chusteczką), rozpytał nas kulturalnie kim jesteśmy i co tu robimy. Bardzo sympatyczny człowiek, życzył nam szczęśliwego powrotu i zapewnił, że na pewno wrócimy do domu cali i zdrowi.

Siedząc w restauracji przyglądaliśmy się ogromnej grupie ludzi sterczącej gdzie popadnie wokół zabudowań. Okazało się, że byli to uchodźcy, przemierzający pieszo dystans z Grecji do Niemiec. Muszę przyznać, że czułam obawę, gdy na nich patrzyłam, jednak byli spokojni, nic złego się nie działo. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że rozpoczęła się fala emigracji. Mijaliśmy po drodze ludzi maszerujących autostradą, wydawało się nam to dziwne, ale nie pytaliśmy dlaczego tak idą. Byli to głównie młodzi, rośli mężczyźni.

Wróciliśmy do namiotu i skorzystaliśmy z wątpliwej toalety, dobrze, że został nam zapas zwilżanych chusteczek dla niemowląt - nie to samo co porządna kąpiel, ale nieco nas odświeżyły. Zmieniliśmy ciuchy i bez zastanowienia, ułożyliśmy nasze targane emocjami ciała na karimatach. Co prawda było jeszcze całkiem wcześnie, ale w nocy miał nadjechać ratunek, więc chcieliśmy odpocząć do tego czasu. Po kilkunastu minutach, ktoś zaczął do nas mówić, kurczę, czyżby komuś nie podobało się, że tu jesteśmy? Okazało się, że to Białorusin, Saszka. Przyrządził sobie obfitą kolację i poprosił, żebyśmy mu potowarzyszyli. Na ogromnej szpuli od kabla elektrycznego, znajdowały się same dobroci. Sadzone jajka, pieczone ziemniaki, pomidor ze śmietanką, wędlina, chlebek i specjalnie zakupione dla nas piwo. Sasza często przeczekiwał na tej łące, zanim ruszał swoim TIRem w kolejną trasę. Znał każdy kąt, wiedział gdzie są sklepy, doskonale dogadywał się z panami z serwisu, ostrzegł nas też przed gigantycznym gniazdem os, które obrały sobie za dom starą Renault Megane stojącą smętnie obok. Saszka cieszył się z naszego towarzystwa, w samotności tkwił tam prawie tydzień, a tu nagle Polacy. Długo debatowaliśmy nad wieloma sprawami, zajadając się przysmakami jak z polskiego domu. Co prawda nasz nowy kolega nie mówił po angielsku nic a nic, a ziółkowy rosyjski był na mocno podstawowym poziomie, ale dogadywaliśmy się perfekcyjnie. Sasza, wojskowy spadochroniarz, nie mógł uwierzyć, że na dwudziestoletnich motocyklach pokonujemy europejskie szlaki. Opowiedział nam swoje pierwsze i ostatnie starcie ze starym dziadkowym uralem: „Ale ja leciał i leciał. Oj długo ja żem leciał.” Po czym dodał: „Wy je z natury ekstremisty”.

Pomoc nie nadchodziła, minęła noc, minął ranek, a Bartek ostatni raz odzywał się około godziny 5 rano. Miał kryzys jadąc po nocy i musiał się zdrzemnąć. No to co, czekamy dalej. Ponieważ nie mieliśmy nic innego do roboty, nasz czas wypełniały rozmowy z Białorusinem oraz gry. Nasza wyobraźnia okazała się większa niż przypuszczaliśmy, rozegraliśmy serię partii cymbergaja dla ubogich, posługując się kamykami i dłońmi, na liście atrakcji znalazł się też rzut kamieniem w dal, oraz zgadnij jakie to zwierzątko, takie kalambury, że tak to nazwę. Makao i inne karciane konfiguracje obrzydły nam do granic.

Cały czas towarzyszył nam w niedoli koszmarnie wychudzony, bezdomny psiak. Dokarmialiśmy go, próbując nauczyć jednocześnie jakichś psich sztuczek. Od pierwszego kęsa wędliny nie odstępował nas na krok, a całą noc czuwał przy wigwamie, obszczekując wszystko co się do nas zbliżyło. Wątpliwą atrakcją było również skorzystanie z wychodka stojącego nieopodal, wróciła mi do gardła każda możliwa potrawa z tej wyprawy. Oszczędzę Wam szczegółów.

Zbliżało się popołudnie, a Bartusia nie było widać. Nie dawał też żadnych oznak życia. Bardzo się martwiliśmy czy wszystko z nim w porządku, czy jest cały, zdrowy i czy przepuścili go przez granicę. Co chwilę alarmowała nas Dorotka (narzeczona Wąskiego), równie zaniepokojona brakiem wiadomości. Siedząc niespokojnie na karimatach, w cieniu wielkiego magazynu, pojawił się nasz wybawiciel! W życiu nie cieszyliśmy się tak z czyjegoś widoku. Wpadliśmy sobie w ramiona jakbyśmy nie widzieli się miliony lat. Wyściskaliśmy się porządnie po czym zaczęliśmy suszyć Wąskiemu głowę, że się nie odzywał, a my umieraliśmy z niepokoju. Okazało się, że Barkowi skończyły się minuty na karcie, a kolejka na przejściu granicznym i na bramkach, zmusiła go do kilku godzin przymusowego postoju. Jako towarzysza drogi zabrał ze sobą autostopowicza. Paweł, osiemnastoletni chłopak jechał do Iranu. Zaimponował nam swoim sprytem i życiową mądrością, mimo bardzo młodego wieku. Pieniądze na wyjazd zdobył sprzedając uzbierane w grach online surowce. Bardzo taktowny i sympatyczny dzieciak wspierał Wąskiego w akcji ratunkowej.

Załadowaliśmy cały nasz dobytek na wynajęta przyczepkę, i poszliśmy do knajpki coś zjeść, by następnie udać się w drogę powrotną. Zawsze obecny Pan Kelner, wiedział już, że nasza pomoc wreszcie dotarła. Poklepał Łukasza po ramieniu i bardzo szybko zrealizował nasze zamówienia.

Bardzo chciałam zabrać do domu naszego czworonożnego, chudego, uszastego koleżkę, niestety mąż się nie zgodził. Odprawiliśmy Młodego w dalszą podróż, wyściskaliśmy Saszkę i załadowaliśmy się do Mercedesa 124 po czym pognaliśmy w stronę ojczyzny.

Do samej Słowacji towarzyszyła nam potężna, złowroga burza. Przedstawienie pełne błysków, piorunów, grzmotów i deszczu prawie nie pozwalało zasnąć. W końcu jednak Bartuś i ja padliśmy, a Ziółek zasiadł za kółkiem samochodu. Nieopatrznie zjechaliśmy na czeską autostradę, na którą nie mieliśmy wykupionej winiety. Na szczęście, nie złapano nas na gorącym uczynku.

Nad ranem przywitał nas piękny, polski wschód słońca. Jechaliśmy w ciszy, pogrążeni w myślach o tym co nam się przydarzyło na tej wyprawie. Co stanie się z Tedzią, czy da się ją jeszcze uratować? Jak się mają wszyscy życzliwi ludzie, których Bóg postawił nam na drodze i gdzie zawiodą nas marzenia w przyszłym roku? 
 
Delikatne promienie słońca otulały pola, na których trwały właśnie żniwa. Unoszący się w powietrzu kurz, widowiskowo podświetlany poranną jasnością przypomniał mi znany z dzieciństwa obrazek i uświadomił jak dobrze być w domu, w Polsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz