Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 5 stycznia 2016

Zadar.













Minęliśmy więc centrum i kręcąc się dość długo po krętych, stromych i bardzo wąskich uliczkach obrzeży Zadaru znaleźliśmy stary, zapyziały kemping, który jak się okazało ożywał tylko w sezonie letnim dla turystów. Uroczy właściciel wynegocjował z nami cenę, wskazał miejsce i padliśmy.
Potrzebowaliśmy odpoczynku. Kilka dni ciągłej jazdy i palące słońce zmuszały do dłuższego postoju. Ponieważ słońce było jeszcze dość wysoko, rozstawiliśmy namiot i stworzyliśmy sobie takie małe, motocyklowe obejście. Mąż stwierdził, że musi rozebrać motocykl, gdyż ciągle odczuwa nieprzyjemne szarpanie w motorze zwłaszcza, gdy jedziemy poniżej 100 km/h. (a ciągle tak jechaliśmy, biorąc żonę, świeżaka i sierotę na taką wyprawę musiał dostosowywać prędkość do moich „wyczynów”). Hm... nagle konsternacja, „nie mam kluczy do świec”, zabrał wszystko inne co tylko mogło być potrzebne, a ta rzecz w ferworze „walki” o spakowanie motocykli, gdzieś wyleciała z głowy. 

Nic to , pomyślałam jest tu tylu ludzi, jest wifi , znajdą się i klucze i warsztat. Zauważyłam również, że przygląda się nam z ukosa pewien mężczyzna, który wraz z żoną rozbili się tam zdecydowanie na dłużej patrząc po ilości dobytku jaki ze sobą przywieźli. Nasze spojrzenia w końcu się spotkały, a Pan wyruszył w naszym kierunku. Widząc, że miotamy się ze sprzętem zapytał czy nam czegoś nie potrzeba . Uratowani?! Nie bardzo Pan Słoweniec miał wszystko tylko nie klucze do świec... za to zabawiał nas skutecznie rozmową, bardzo dobrze posługując się angielskim. Tego wieczoru odpuściliśmy, skupiliśmy się na kąpieli w morzu i dobrze schłodzonym piwku. Wracając na chwilę do namiotu zauważyliśmy polską rejestrację na Transalpie 600. Jakież była nasza radość, gdy okazało się, że to polska, młodziutka para z kluczami do świec. :) 

Tamten wieczór i część nocy, spędziliśmy w towarzystwie Pawła i Kamili. Niedorzecznie zaskakujące jak ludzie potrafią się przed sobą otworzyć w takich warunkach. Mój małżonek zdecydowanie potrzebował męskiego towarzystwa. Samoistnie nasza czwórka rozbiła się na dwa obozy. W damskim o życiu, o pracy, o plotkach, a w męskim jak można się domyśleć...gadżety, gadżety, gadżety. Bardzo polubiłam Kamilę, myślę, że miałyśmy sporo wspólnego i dobrze dogadywałybyśmy się w codziennym życiu jako na przykład koleżanki z pracy. A i Paweł był niezwykle rozgadanym gościem, co chwilę sypiącym z rękawa żartami na każdy temat. 

Następny dzień upłynął mi pod znakiem kąpieli, wreszcie mogłam zasnąć wysmarowana filtrem na słońcu i chłonąć witaminę D, a potem plusnąć do wody jak foka. I na odwrót też. Panowie ( Pan Słoweniec, Paweł i mój mąż) walczyli z TDMką, a to rozbierali,a to czyścili, a to zakładali znowu, Szarpanie nie ustało, a dym z rury zamienił się na czarną jak smoła śmierdzącą chmurę. Werdykt? - gaźniki, jak nic. Ach...zapomniałam zupełnie, że Pan Słoweniec po wczorajszej kolacji, siedząc w knajpie wypisał nam listę wszystkich dostępnych warsztatów motocyklowych do samego Splitu. Następnego dnia, w trakcie kombinacji z Ziółkową Yamahą , wydzwaniał do każdego prosząc o pomoc. Pan Słoweniec doskonale znał chorwacki, co czyniło go takim troszkę małym zbawieniem w tamtym miejscu. W międzyczasie zjawiła się chyba połowa męskiej części kempingu, przyglądając się co ten wariat tam robi i komentując w niezrozumianym dla nas języku. Wszyscy zgodnie ustalili – gaźniki. Co z tego skoro w żadnym warsztacie nie mieli dla nas czasu.Łukasz wymienił świece, na chwilę było lepiej, ale też nie specjalnie ruszaliśmy się dalej z miejsca. 

Pozwoliliśmy sobie na pognicie nad wodą jeszcze jeden dzień. A co, w końcu wakacje. Zacieśniliśmy więzy z Panem Słoweńcem, przyniósł nam do picia ichniejszy trunek ( mocny jak diabli), debatowaliśmy o życiu, i w tej jakże sielankowej scenerii... robiłam ręczne pranie. Żona Pana Słoweńca nie skusiła się na rozmowę z nami...nie wiem czy nie znała angielskiego, czy po prostu nie odpowiadało jej towarzystwo szaleńców z Polski, ale za to dołączyli Kamila i Paweł.
Poszliśmy też do miasteczka na kolację spróbować miejscowych pyszności. Mój ślubny uraczył się kałamarnicą, a ja miałam ochotę na wielki talerz mięsa, który pokonał mnie na samym początku. Nawet największy mięsożerca nie dałby rady zjeść tej ilości. Po obfitym posiłku siedzieliśmy w ogródku obok małego portu, łódki kołysały się spokojnie jakby śpiąc i czekając na poranny połów ryb. Pomimo, że wszędzie mnóstwo ludzi, czuliśmy, że jesteśmy tam sami. Rozprawialiśmy o tym co już widzieliśmy i co jeszcze nas czeka, wspominaliśmy, a przecież tyle jeszcze przed nami. Nie omieszkaliśmy skorzystać również z wifi i zdać relację znajomym, że żyjemy i mamy się nad wyraz znakomicie. Chłonęliśmy ten wieczór i ten spokój mimo tłumów, nasz spokój.

Kolejny dzień obudził nas gorącem, pomimo iż schowaliśmy się za budynkiem i dodatkowo zawiesiliśmy kawałek osłony przed słońcem, poranek był tak duszny,  że nie dało się spać w środku. Wypełznęliśmy jak robaki z nory do cienia i pospaliśmy jeszcze chwilę. Zaczynało nam brakować drogi, pędu powietrza , potu spadającego cienką strużką po kręgosłupie i tych obłędnych widoków, które jeszcze przed nami. 

Ruszamy dalej!
Niestety nie zdążyliśmy wymienić się danymi adresowymi do Kamili i Pawła, mam nadzieję, że szczęśliwie ukończyli swoją przygodę z Chorwacją z ogromnym bagażem wspomnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz