Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 19 stycznia 2016

Janina.















Wieczorem udaliśmy się do pobliskiego sklepiku, aby zrobić zapasy pożywienia. Niewątpliwie zwracaliśmy na siebie uwagę nie tylko jako turyści, ale też dziwnym zachowaniem. Cóż, ogromna ilość oferowanych produktów i możliwość płacenia kartą, przypomniała nam jak bardzo ucywilizowani jesteśmy i jak bardzo się do tego przyzwyczailiśmy. Zachwycaliśmy się najpowszechniejszymi rzeczami, a najbardziej półproduktami, z których można było przyrządzić samodzielny i prawdziwy obiad. Właściciel sklepiku również patrzył na nas z pewnym zadziwieniem, ale kiedy wytłumaczyliśmy, że właśnie wróciliśmy z Albanii, zaśmiał się tylko i stwierdził: „OK. Now, I understand.” Jako że był chyba jedynym rozumiejącym angielski, za każdym razem, kiedy się tam zjawialiśmy, przybiegał ochoczo i radośnie nas obsługiwał. Gdy rozkleiły mi się klapki, specjalnie przeszukał pół sklepu, by znaleźć odpowiedni klej, bo na zwykłą kropelkę, nie będzie się przecież wszystko trzymać.

Dobrze nam się spało, pięknie położony (nad samym brzegiem jeziora Pamvotida) , spokojny kemping nie był zbyt oblegany, ba można nawet powiedzieć, że świecił pustkami. Tu i ówdzie widać było samochody greków, którzy po prostu spędzali weekend nad wodą łowiąc niezliczone ilości ryb i relaksując się przy ouzo. Kiedy wyszłam z namiotu mój małżonek parzył już aromatyczną kawę, a że pewna para przyglądała się nam od dłuższego czasu, zapytaliśmy czy nie napiliby się z nami. I tak oto następny raz, kiedy zaproszenie na czarny napój przygotowany na prostej biwakowej kuchence zbliżył nas do kolejnych ludzi. Demetriusz i Kalista posiadali małą knajpkę niedaleko centrum Aten. Przyjeżdżają czasem do Janiny, gdyż są to ich rodzinne strony i po prostu, żeby uciec od zgiełku wielkiej aglomeracji. Przemili ludzie, opowiedzieli nam historię miasta, kilka legend z nim związanych i podpowiedzieli co warto zobaczyć. Rozmawialiśmy też o naszych ojczyznach, debatowaliśmy nad sytuacją gospodarczą i muszę przyznać, że chociaż odrobinę rozbawiły mnie teorie spiskowe Demetriusza, to rzeczywiście Grecy są kolejnym narodem, z którym mamy sporo wspólnego. Choćby podejście do spraw polityki wewnętrznej i zagranicznej. Opisywali nam, jak ciężko prowadzić biznes, gdy wszechobecne są limity pobieranych z banku pieniędzy, a przecież trzeba też utrzymać rodzinę, opłacić rachunki i tak dalej i tak dalej. Miło było nam słuchać zachwalania Polski, tego że mimo tylu nieszczęść, które spadły na nasz kraj na przestrzeni dziejów, świetnie sobie radzimy. Rozwijamy się i wprowadzamy tyle nowoczesnych rozwiązań i technologii. Nie byli co prawda nigdy naszymi gośćmi, ale obiecali, że na pewno się wybiorą do kraju nad Wisłą, gdy tylko poprawi się ich sytuacja finansowa. Gdy tylko zobaczyłam jak nasi nowi znajomi zainteresowani są tematami związanymi z historią, naopowiadałam im o zniszczeniach Warszawy przez hitlerowskie Niemcy, o Oświęcimiu, w którym również ginęli Grecy, o Westerplatte (sama już nawet nie pamiętam o czym jeszcze), tym bardziej byli zaciekawieni. Włączył się mój nauczycielski słowotok, nie pominęłam żadnego regionu, a oni słuchali pilnie, nie przerywając mojego wywodu. Czas mijał naprawdę sympatycznie, ale zrobiło się późno, musieli wracać do obowiązków.

Ponieważ była niedziela zrobiliśmy sobie iście królewskie spaghetti, jedzone było równie dostojnie - w pudełku na sztućce i inne drobiazgi. :) Z racji ograniczonego miejsca, pojemnik pełnił również funkcję zastawy stołowej. Po obfitym posiłku ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.
Starówka ulokowana jest na półwyspie otoczonym przez jezioro, góruje nad nią twierdza Kastro z licznymi fortyfikacjami wybudowanymi przez Alego Paszę, który podobno ukochał sobie Greków. W szczególności jedną, piękną Greczynkę, dla której potem stracił głowę - dosłownie. Legenda głosi zaś, że duch dziewczyny, która szuka ukojenia po stracie kochanka unosi się nad taflą jeziora w spokojne noce. Bulwary pod platanami, labirynty brukowanych uliczek i placyków, stare, drewniane domy i neoklasycystyczne kamienice, wszystko to na tle wyniosłych grzbietów Pindosu. Urzekające miasto.

Zasiedzieliśmy się na starówce, gdy doszliśmy do naszego domku na dwóch patykach, bolały nas nogi, a brzuchy domagały się jedzenia. Spałaszowaliśmy kolację i podjechaliśmy Trampkiem do sklepiku uzupełnić braki w prowiancie, zakupiliśmy również tradycyjne, greckie ouzo. Wracając napotkaliśmy na burzę, już od dłuższego czasu niebo pokryte było chmurami, ale nikomu z nas nie chciało się wierzyć, że popada. Gęsty deszcz lunął z nieba mocząc nas do suchej nitki. Utknęliśmy w namiocie i przeczekując nieoczekiwany opad przypomnieliśmy sobie wszystkie możliwe gry słowne, pokusiliśmy się też o lekką zmianę zasad niezawodnej zabawy w „państwa- miasta”. Nie mieliśmy żadnych wolnych kartek, więc całość odbywała się ustnie. Gdy zawodnik nie odpowiadał na pytanie po upływie 10 sekund musiał wypić karniaka z ouzo... okazało się, że nie znamy nazw rzek, mocy ouzo tez nie znaliśmy.
Rankiem Łukasz zaprowadził Tedzię do starszego, siwiutkiego Greka, który obiecał zrobić motocykl na następny dzień. Przecież trzeba go rozebrać na części pierwsze, wyczyścić i sprawdzić gdzie kryje się problem. Zupełnie na luzie zajęliśmy się planowaniem dalszej części podróży, przy kolejnym kubku napitku zbliżającego ludzi, pojawiły się dwie bardzo młodziutkie dziewczyny. Jeśli dobrze pamiętam miały na imię Alla i Kora. Wracały z wakacji autostopem, z Holandii do ojczyzny i chociaż kierowały się do stolicy, opadły z sił w Janinie. Jaki ten naród jest otwarty! Chociaż Alla była nieco wycofana, Korze nie zamykała się buzia. Żartowaliśmy sobie, śmiejąc się z uprzedzeń o naszych krajach, wymienialiśmy się doświadczeniami z podróży. Przyszedł jednak czas, że i dziewczęta musiały ruszać w drogę.

Tego dnia karmiliśmy jeszcze ryby w jeziorze, skubane rzucały się na wszystkie okruszki jak piranie albo szarańcza, w przeciągu kilku sekund wszystko znikało. Zwiedziliśmy też muzeum bizantyjskie, meczet, muzeum etnograficzne, medresę, bazar i widowiskową jaskinię Perama. Co ciekawe miejsce to zostało odkryte dopiero w 1940, kiedy partyzanci szukali kryjówki. Ponad kilometrowy, podświetlony występ stalaktytów i stalagmitów wprawił nas w osłupienie, a wiszące u sufitu w ostatniej komnacie połacie nietoperzy i pająków przyprawiły mnie o gęsią skórkę i konwulsje. Tak wiem, nietoperze są bardzo potrzebne, ale przy tym takie paskudne i latające jak opętane. Powstrzymałam jednak swój lęk i cieszyłam się nie tylko wielosettysięcznymi formacjami, ale i temperaturą panującą wewnątrz, 17 stopni było miłą odmianą od 2 tygodni w ciągłym upale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz