Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 12 stycznia 2016

Kryzys.





Mimo iż, czas mijał nam błogo, nie zapomnieliśmy o TDMie, która szarpiąc okrutnie na niskich obrotach nie dawała Łukaszowi spokoju. Po konsultacjach z Antoniem, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie udać się do Podgoricy, stolicy Czarnogóry, gdzie znajdował się autoryzowany serwis Yamahy.
Nieco niechętnie, ale jednak żądni wrażeń, spakowaliśmy manatki i wyruszyliśmy w stronę, której nie było jak dotąd na naszej liście. Trasa liczyła jedynie 95 kilometrów, gdyby udało się dokonać szybkiej naprawy,  mieliśmy w planie pozwiedzać okolicę. Nie spodziewaliśmy się, że nasz szlak będzie pograniczem męki i zachwytu. Nie wiem ile stopni Celsjusza wskazywały termometry, ale my w czarnych strojach motocyklowych, z pełnym ekwipunkiem na naszych maszynach, w południowym słońcu ...topnieliśmy. Na dodatek kask tak strasznie mi ciążył i wrzynał się w moją głowę niczym nóż rzeźnicki w kawał mięsa. Co kilka kilometrów musiałam się zatrzymać i szybko zdjąć ten niewyobrażalny balast z moich skroni. Trasa dłużyła się straszliwie, a wąskie, górskie szosy nie pomagały w przeprawie. Co chwilę mijające nas auta nie liczyły się zupełnie z dwójką rozpuszczonych gorącem motocyklistów. Cóż pierwszy, poważny kryzys musiał kiedyś nastąpić.

Ponieważ odrobina cienia rzucanego przez wątłe drzewo znalazła się nad szosą, zrobiliśmy dłuższy postój, przeczekując największy upał. Właśnie w tym niepozornym na pierwszy rzut oka miejscu, pojawił się na mojej twarzy szeroki od ucha do ucha uśmiech. W okolicy małej osady, gdzie rzeka Crnojevica opływa wysoki zielony kopiec, skręcając pod kątem 180 stopni, znaleźliśmy się oko w oko z chyba najbardziej widowiskowym pagórkiem, jaki kiedykolwiek widzieliśmy....Bezwstydnie soczysta zieleń i ostry błękit nieboskłonu. Stałam jak wryta wpatrzona w to malownicze miejsce i próbowałam wyobrazić sobie jak fenomenalny i bezkonkurencyjny musi być ten krajobraz wiosną, gdy liczne lilie wodne wchodzą w stan kwitnienia.

Droga ciągnęła się w nieskończoność, natomiast czas kurczył się w zatrważającym tempie. Doprawdy, gdzie podziały się te wszystkie godziny? To niedorzeczne! Niestety prawda była taka, że spiekota, która nas dopadła odebrała nam chęć walki o to, po co naprawdę tam przyjechaliśmy. Pomyśleliśmy zgodnie, że za rok jedziemy do Norwegii, albo Finlandii, a nie jak głupki w szczycie sezonu i wysokich temperatur kręcimy się w tropikach  nad Adriatykiem.

Zastał nas wieczór, a w oddali nad miastem majaczyła szatańska burza. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby nas przemoczyło i zastraszyło piorunami. Spieszyliśmy się więc w dół licznymi agrafkami. Teoretycznie nie było już upalnie, przyszło lekkie wieczorne ochłodzenie, ale nadchodząca burza nie studziła powietrza. Parno i duszno. Po całym dniu w ekstremalnych warunkach, moje oczy i ciało zaczynały płatać figle.  Nie tylko widziałam niewiele, ale też cholernie bałam się, że spadnę w jedną z licznych przepaści po drodze. Tak, mam lęk wysokości i pojechałam na wymagający górski szlak, ale chyba o to w życiu chodzi, żeby pokonywać swoje słabości?!

Nie wiem czy tamtego dnia pokonałam akurat tę obawę, natomiast wyjątkowo dobrze recytowałam wszystkie możliwe i znane mi  modlitwy. Adrenalina sięgała najwyższych wskaźników. Co jakiś czas, w przypływie odwagi podjeżdżałam do brzegu szosy, by podziwiać widoki, ale mój strach był znacznie silniejszy. Widziałam, że mąż też nie miał już sił, chociaż podejrzewam, że towarzyszyły mu skrajnie różne od moich emocje. Tyle godzin musiał się ze mną wlec na klekoczącej Tedzi, a może ona też bała się urwisk i załomów? Bardzo chciałam już zjechać z tej przeklętej drogi, porządnie się umyć i położyć, zasnąć.

Na szczęście wspomniana burza, ominęła nas szerokim łukiem, tyle dobrego. Poprosiłam Łukasza, by wystukał na GPSie jakiś nocleg, najbliższy kemping był zbyt daleko. Ze łzami w oczach stwierdziłam, że dojadę do tej stolicy, choćbym miała pęknąć – dojadę! Nie dojechałam. Dzięki Bogu, objawił się nam ciąg małych pensjonatów, nad brzegiem Jeziora Szkoderskiego. Po długiej dyspucie z miejscowym naganiaczem, wynegocjowaliśmy znaczną obniżkę za klimatyzowany pokój dla dwojga, ze śniadaniem. Dobry człowiek ulitował się nad nami, prosił tylko, żeby nie rozgłaszać ceny naszego schronienia na prawo i lewo, zwłaszcza innym turystom. Obwieścił też, że kocha Polskę i Polaków, że już u nas był i zwiedzał, że najbardziej spodobał mu się Kraków oraz nasza polska gościnność. Dodał też z nadzieją, że dzięki tej obniżce, los da mu jeszcze kiedyś do nas zawitać i zasmakować golonki. :)

Wpadłam do pokoju niczym zwalona przez drwala kłoda i spełniłam największe marzenie tamtego dnia. Resztką sił wzięłam orzeźwiającą kąpiel, a potem spałam jak utulone przez kochającą matkę niemowlę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz